wewnętrznego przekonania musiała zobaczyć, by ostatecznie

przynajmniej pół godziny wcześniej. Wieś Guadalupe leżała jakieś osiemdziesiąt kilometrów od El Paso i od Juarez. Biorąc poprawkę na natężenie ruchu, za jakieś czterdzieści pięć minut powinni dotrzeć do granicy Sensowniej będzie zostawić tam samochód, przejść pieszo most graniczny i zorganizować sobie transport po meksykańskiej stronie. Dzięki temu ominą ich formalności związane z an43 27 przekraczaniem przejścia samochodem, co pozwoli zaoszczędzić trochę czasu. Nie oznacza to, że nie muszą się spieszyć. Muszą. Każda chwila zwłoki może ich drogo kosztować. Oboje mieli przy sobie paszporty i karty turystyczne z prawem wielokrotnego wjazdu do Meksyku *. Taka była standardowa procedura: nigdy nie wiedzieli, kiedy sytuacja wymagać będzie przekroczenia granicy Poza tym mieli przy sobie tylko dwa noktowizory (które tak bardzo pomogły im w szczęśliwym odnalezieniu małego Dylana Petersona). Po prostu zapomnieli wyjąć je z torby, gdy ruszali na poszukiwania Tiery Alverson, z których teraz właśnie wracali. Przy tej ostatniej robocie nie potrzebowali https://fashionistki.pl luźne spodnie i koszulki w domu. an43 253 Do Julii zdecydowanie bardziej pasowałby obecny tryb życia Milli. Ona nigdy nie straciłaby kontroli nad emocjami i nie naraziłaby się na niebezpieczeństwo. - Co się stało? - spytała pani Edge cokolwiek nerwowo. - Nic. Mówiłaś, że będzie Milla, więc wpadłam - Julia patrzyła hardo na siostrę, jakby rzucając jej wyzwanie do kłótni. - Świetnie wyglądasz - powiedziała Milla uprzejmie i zresztą zgodnie z prawdą. Nie chciała kłamać, mówiąc, że miło jej widzieć siostrę.

pamiętać to imię i nazwisko. I tę chwilę. Przez tyle lat nie znalazła praktycznie niczego, żadnych konkretnych informacji, żadnych faktów. Teraz wszystko zmieniało się tak nagle, że czuła, jakby cały świat zawirował wokoło. Logicznie rzecz biorąc, wiedziała, że najprawdopodobniej nigdy nie odnajdzie Justina. Ale z powodów emocjonalnych nie mogła przestać go szukać. A teraz, nareszcie, Sprawdź 125 Wyszła na dwór. Minęła wiszące donice z przekwitającymi fuksjami i krzewami obsypanymi kwiatami róż. Alejką przeszła na ogromny trawnik. Nad brzegiem stawu rosło mnóstwo dzikich kwiatów. Kiedy Chase wykopywał dół pod staw, uparł się, żeby nie projektować ogrodu. Zostawił stary orzech włoski i chciał, żeby przyroda sama zadecydowała o tym, co będzie rosło przy piaszczystym brzegu. Usłyszał nadchodzącą Cassidy i podniósł głowę. Jego posiniaczona twarz nie wyglądała już tak koszmarnie. - Przestraszyłeś mnie. - Usiadła na piachu przy wysokiej trawie i wpatrywała się w gładką powierzchnię wody. - Szukałam cię w domu. - Nie mogę znieść zamknięcia. - Wiem. - Zrzuciła buty i zakopała palce w białym piachu, który Chase przed laty zwiózł z plaży. Miała nadzieję, że zobaczy jak jej dzieci budują tutaj zamki z piasku, pluskają się i pływają w czystej wodzie, łowią ryby i polują na raki w miejscu, gdzie woda podchodzi pod drzewa. Ależ była naiwna. Głupia, beznadziejnie romantyczna idiotka. - Powinnaś była mi powiedzieć o Williem od razu, jak się dowiedziałaś. - Chyba tak. Chciałam tylko... - Mnie ochronić? - zaszydził. Jego głos ciągle jeszcze był niewyraźny z powodu drutów, które podtrzymywały jego szczękę. - Nie potrzebuję, żebyś chroniła mnie przed prawdą. - Czy ty mnie w ogóle potrzebujesz? Nie odpowiedział. Zdrową ręką podniósł płaski kamyk i, wykręcając nadgarstek, rzucił go do wody tak, że podskoczył cztery razy, tworząc na powierzchni pomarszczone kółka. - Słuchaj, myślałam... - Spojrzała ponad wodą na horyzont, gdzie ciemne szczyty gór Cascade sięgały nieba. - ...Może powinniśmy bardziej się postarać. - O co? - Żeby uratować nasze małżeństwo. Zagryzł zęby. Błądził wzrokiem po wodzie. Po niebie leciały gęsi, przypominając Cassidy, że lato niedługo się skończy. Podmuch wiatru poruszył usychającymi liśćmi i zmierzwił jej włosy. - Dlaczego? Dlaczego? - Bo kiedyś było dobrze. - Tak? - Na początku - przypomniała mu. - Kiedyś było nam dobrze. Nawet gdy się tu wprowadziliśmy, jeszcze przez chwilę... - zawiesiła głos. Gęsi zniknęły na horyzoncie. W powietrzu unosił się zapach więdnących róż. Gdzieś z oddali dobiegał warkot silnika traktora, a wysoko na niebie widać było śnieżnobiały ślad po samolocie. - Nie musisz się czuć zobowiązana tylko dlatego, że powiedziałem, że nie dopuszczę do rozwodu... - To nie dlatego. Może po części. Ale nie chodzi o to, co powiedziałeś. Ja tego chcę, Chase. Chcę, żeby nam się udało. Zastanawiał się. Przymknął oko. - A jeżeli się nie uda? - Gorzej być nie może. - Chwyciła go za rękę. Zareagował natychmiast. Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. - Nie chcę twojej litości, Cass. - Ja się nie lituję. - Nie chcę, żebyś się czuła zobowiązana wobec półślepego kaleki. Nie musisz udawać, że mnie kochasz. - Ja nigdy bym... - Oczywiście, że tak. Już to zrobiłaś. Nie kłam, Cass. Rób, co chcesz, ale nie okłamuj mnie. - Miała wrażenie, że przeniosła się w czasie i znalazła się w innym miejscu, w odległej przeszłości, której nie pamiętała. - Słuchaj, Chase, nie udaję i nie kłamię. - Patrzyła prosto w jego chore oko. - Chcę zacząć od początku, z czystym kontem. Nie będziemy niczego udawać. Wszystko może się zmienić, gdy się o to postaramy. Jeżeli nie będzie się nam układać, porozmawiamy. Prychnął, jakby wynik był z góry przesądzony. - Powiedz tylko, że spróbujesz, Chase. - Jeżeli to cię uszczęśliwi... - Obiecaj. - Wstała. Wiatr zadarł jej spódnicę, piach zasypał stopy i poruszył gałęziami. - Obiecaj. Zawahał się przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. - Dobra. Zgoda. Spróbuję. - Dobrze. - Poczuła ulgę. Jest szansa, że znowu będą razem, że odnajdą to, co stracili. - Ale chyba powinniśmy trzeźwo patrzeć na rzeczywistość, więc na razie będę mieszkał w pokoju gościnnym. - Musiał dostrzec ból w jej oczach. Odwrócił wzrok. - Tak będzie lepiej. - Na razie? - Pamiętała, że nie lubił jej dotykać. Od czasu pożaru ani razu nie wyciągnął do niej ręki, wzbraniał 126 się przed jakimkolwiek fizycznym kontaktem i upierał się, żeby trzymała się od niego z daleka. - Tak. - Wziął głęboki oddech. - Dopóki nie przekonamy się, jak się wszystko potoczy. - To znaczy, że mi nie ufasz. Postawił kule na piachu i wstał. Patrzył na nią z góry. - To znaczy, że nie ufamy sobie nawzajem. Zjedli razem kolację, chociaż Chase mógł tylko wciągać papkę przez słomkę. Cały czas brał środki przeciwbólowe i nie za bardzo smakowały mu przetarte ziemniaki i mielone mięso. - Czuję się jak niemowlę - narzekał. - Niedługo będzie lepiej. - Tak? - spytał z krzesła przy oknie. Wiedziała, że nie chodzi mu o jedzenie. Za nim, w blednącym słońcu, słychać było stukanie dzięcioła. - Na pewno. Od jutra zaczynasz rehabilitację, za kilka tygodni zdejmą ci szwy i druty i... - I nadal będziemy w tym samym miejscu. W kropce. Zebrała naczynia i zaniosła je do zlewu. Po powrocie do domu miała zamiar wyjaśnić wszystko do końca, zadać mu pytania, na które do tej pory nie chciał odpowiedzieć, ale zrezygnowała. Dlaczego? Dlatego, że boi się prawdy? - Nie trzeba niczego poganiać - powiedział. O mało nie upuściła talerza. Bardzo się mylił. Od czasu pożaru miała wrażenie, że czas ucieka nieubłaganie, jak piasek w klepsydrze. Że nigdy już nie wróci. Jak Brig. Poczuła ból w sercu. Chase oparł się na krześle i położył nogę na stoliku. W milczeniu obserwował Cassidy. - Wydawało mi się, że chciałaś porozmawiać? Zmarszczyła czoło. Włożyła brudne talerze i salaterki do zmywarki. - Nie chcę stąpać po niepewnym gruncie.. W nocy, kiedy wybuchł pożar, powiedziałeś, że mnie kochasz, ale przedtem... Pamiętasz... Oddaliliśmy się od siebie. - Miałaś romans - powiedział cicho. Potrząsnęła głową. - Nie. Nigdy cię nie zdradziłam, Chase i nigdy tego nie zrobię. Dopóki jesteśmy małżeństwem, będę ci wierna. - Zamknęła drzwi zmywarki, odwróciła się, oparła biodrami o kredens i wytarła ręce. - I tego samego oczekuję od ciebie. Jeżeli nie potrafisz mi zaufać, to powiedz od razu. Wymamrotał coś pod nosem. W gabinecie zadzwonił telefon. Spojrzeli na siebie i poczekali, aż włączy się automatyczna sekretarka. Bez przerwy wydzwaniali dziennikarze. Cassidy nie miała ochoty się z nimi użerać. Później odsłucha wiadomości i razem zdecydują, do kogo oddzwonić. - Jutro będę musiał porozmawiać z ludźmi od ubezpieczenia, z Derrickiem i z glinami. Tartak już za długo jest nieczynny. Ludzie muszą wrócić do pracy. Znajdziemy budynek w pobliżu tartaku na tymczasowe biuro, a może postawimy jakieś prowizoryczne pomieszczenie. - Potarł oko, wstał i wyjrzał przez okno, jakby wypatrywał czegoś albo kogoś. - Niech się tym zajmie Derrick - poradziła Cassidy. - W tym stanie nie możesz zbyt wiele zdziałać. Dopóki nie staniesz na nogi... Włożył ręce w kule i wstał. - Już stoję na nogach. Doskonale sobie ze wszystkim radzę i jeżeli nie będę za długo brał końskich dawek lekarstw doktora Okano, jestem w stanie normalnie funkcjonować. - Powinieneś odpoczywać. - I patrzeć, jak Derrick doprowadza firmę do ruiny? - On nie... - Twój brat jest kłamcą i oszustem. Wyłudza pieniądze od firmy. - Masz dowody? - Nie była tym zaskoczona. Chase już dawno odkrył, że Derrick oszukuje, ale nikomu o tym nie powiedział. - A jak myślisz? - Spojrzał na nią i z trudem przełknął ślinę. - To dlatego tamtej nocy byłeś w tartaku? Żeby coś sprawdzić? Nie odpowiedział. - Myślisz, że to on podpalił tartak, żeby zniszczyć dowody? - Nie wiem, co myśleć. W głównym biurze, w komputerze, są kopie wszystkich dokumentów. O ile ktoś ich nie skasował. Ale księgi były w tartaku. - Nie mogę uwierzyć, że Derrick byłby w stanie... - Nie twierdzę, że to on. Nie chcę tylko stracić firmy. Ani życia. - Wyjrzał znowu przez okno, spoważniał i pokuśtykał do gabinetu, a Cassidy za nim. W jej umyśle kotłowało się od domysłów. Chase sugerował, że to Derrick podpalił tartak, żeby zniszczyć księgi... albo go zabić. Albo wszystko naraz. Derrick był okrutny już jako chłopak, ale żeby podpalił tartak? Chciał zamordować? Stanęła w drzwiach gabinetu i patrzyła jak Chase przewija taśmę na automatycznej sekretarce. Czekał 127 niecierpliwie, a potem odsłuchał wiadomości, które zostawili dziennikarze. Była jeszcze jedna od Deny i jedna od Felicity, ale nie było tej, na którą czekał. Od matki. - Gdzie ona jest, do diabła? - mruknął. W pokoju rozległ się głos zastępcy szeryfa, T. Johna Wilsona, który oznajmiał, że niedługo wpadnie. Twarz Chase’a spochmurniała jeszcze bardziej. Kiedy taśma się skończyła, wyszedł z pokoju. Wspaniale, pomyślała sarkastycznie Cassidy. Tego nam tylko brakowało. T. Johna Wilsona we własnej osobie. - Przyszedł zastępca szeryfa. - Cassidy stanęła w drzwiach gabinetu. Chase leżał na kanapie. W szpitalu nie odezwał się do policji ani słowem. Na pytania odpowiadał jedynie twierdzącym lub przeczącym ruchem głowy. - Niech wejdzie - powiedział Chase. Kilka minut później T. John Wilson podziękował Cassidy za kawę i usiadł na poręczy kanapy. - Może pani zostać - zwrócił się do niej. - To może zainteresować i panią. - Co? - Nasz nieznajomy w końcu został nazwany. Pośmiertnie, ale zawsze. Cassidy nie zwróciła uwagi na kołatanie serca i była gotowa usłyszeć prawdę. - Tak? - To Marshall Baldwin. - Po raz pierwszy od czasu wypadku głos Chase’a był wyraźny. T. John uśmiechnął się szeroko. - Podejrzewałem, że pan go zna. - Kto to jest? - Oto pytanie za milion dolarów. Wygląda na to, że stary Marshall spadł z kosmosu. - Był przedsiębiorcą. Prowadził wycinkę lasów na Alasce. - Tak. Pucybut, który stał się milionerem. - Co on tu robił? - spytała Cassidy, przyglądając się mężowi oczami okrągłymi ze zdziwienia. Ile tajemnic ukrywał przed nią przez lata? Była pewna, że nieżyjącym mężczyzną jest Brig. Poczuła niesamowitą ulgę. - Chciał mi sprzedać drewno. Interesowało go nawet kupno tartaku Buchanana albo jakiegoś innego w pobliżu. Cassidy nie wierzyła własnym uszom. - Teraz? W Oregonie? Kiedy wszystkie tartaki w całym stanie plajtują? To bez sensu... - Wiem. To mu właśnie powiedziałem. Ale stwierdził, że ceny są korzystne. Mógł zrobić niezły interes. - Dlaczego umówiłeś się z nim w nocy? - Podejrzenia nie dawały jej spokoju. - To chyba oczywiste? - Nie. Odkaszlnął. - Nie chciałem, żebyś o tym wiedziała, ani żeby dowiedział się Derrick. Zaproponowałem, żebyśmy spotkali się w Portland, ale on chciał najpierw zobaczyć interes, więc umówiliśmy się w tartaku, a potem mieliśmy jechać do miasta. - Ukrywałeś to przede mną? - W jej głosie było gorycz. Nie powinna być zaskoczona, przez lata powinna się była przyzwyczaić, że Chase chodzi własnymi ścieżkami. A jednak czuła się zdradzona. - Chciałem tylko mieć wszystko czarno na białym. Potem, gdybym zadecydował, że sprzedamy tartak... - Gdybyś ty zadecydował? A ja nie mam prawa głosu? Na miłość boską, Chase... - Dostrzegła ostrzegające spojrzenie Chase’a i umilkła. To nie był odpowiedni czas ani miejsce. Zwrócił jej dyskretnie uwagę, żeby nie robiła scen przy zastępcy szeryfa. - Baldwin był zainteresowany kupnem. To wszystko. - Więc spotkaliście się w tartaku i co? - spytał Wilson. - Wyszliśmy z biura i skierowaliśmy się do pierwszego budynku. Wtedy nastąpił wybuch. Był taki huk, jakby wybuchł dynamit w tunelu. Ściany zaczęły się walić, próbowaliśmy uciekać... - Czy Marshall trzymał coś w ręce? - Nie pamiętam. T. John się poruszył. - Miał na szyi łańcuszek z medalikiem świętego Krzysztofa? - Nie zauważyłem. - A co miał na sobie? - Cholera, nie pamiętam. - Garnitur? - Nie wiem. - Marynarkę sportową i dżinsy? - Może dżinsy, ale na marynarkę było za gorąco. Ja swoją zostawiłem w biurze. - Dlaczego nie miał portfela w kieszeni? - naciskał Wilson. - Nie mam pojęcia. 128 Wilson powoli odwinął z papierka gumę do żucia. Patrzył na kominek, ale Cassidy podejrzewała, że kątem oka obserwuje Chase’a. - Wyjaśnijmy to. Chciał się pan spotkać późno w nocy w tartaku z facetem, którego nigdy wcześniej pan nie widział, żeby porozmawiać o sprzedaży interesu. - Albo kupieniu od niego drewna. - Z tego, co mi wiadomo, Rex Buchanan traktuje pana jak syna. Pracuje pan po osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo. Wielu ludzi myśli, że tartak jest dla pana ważniejszy niż wszystko inne, nawet rodzina. I nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, chce pan go sprzedać? - Sprzedać można zawsze, jeżeli cena jest korzystna. - A co by na to powiedział pański teść? - Nad tym się nie zastanawiałem. - Ale przecież on pana wspierał, pożyczył panu pieniądze na studia, zatrudnił pana w kancelarii jako adwokata, a potem zrobił pana starszym wiceprezesem zarządu. Dał panu więcej niż własnemu synowi. - Wcale nie więcej. Nawet nie tyle samo. Ale prawie. Rex bardzo ceni moją fachowość. - A pan za jego plecami kombinuje i myśli o sprzedaży swoich udziałów? - Tak. - Spojrzenie Chase’a było zimne jak lód. - Dlaczego? Cholera, nie jestem biznesmenem, tylko przedstawicielem wymiaru sprawiedliwości, ale to nie ma sensu. Cassidy zamarła. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że Chase rozważa możliwość sprzedaży udziałów. Nie w noc ich ostatniej kłótni. - Może chciał pan wyjechać? - drążył prokurator. - Opuścić miasto z powodów rodzinnych? - Chwileczkę... - przerwała Cassidy, ale Chase podniósł rękę, żeby ją uciszyć. - To sprawa osobista i nie ma nic wspólnego z tartakiem. Krew się w niej wzburzyła. Nie miał prawa z nikim o tym rozmawiać. Nawet z policją. - Mam nadzieję, że wszystko się ułożyło? - Wszystko się ułożyło - powiedział Chase bez urazy. T. John chwilę się zastanawiał, a potem wzruszył lekko ramionami, jakby pytając: Kto zrozumie miłość? - Dobrze. Niech będzie. Cassidy wiedziała, że on się nie podda, że wycofuje się tylko na chwilę. Założył nogę na nogę i objął rękami kolano. - Więc pan i Baldwin jesteście szefami wielkich firm. Do diabła, Dan jest uznanym prawnikiem. I co? Żaden z was nie pamiętał, że na spotkanie w sprawie interesów należy się ubrać w wyprasowaną koszulę, garnitur i zabrać teczkę? - To nie było oficjalne spotkanie. - A jakie? - Niezobowiązujące. Wilson zmarszczył brwi. - Pan to powiedział. Dla mnie to wszystko brzmi jak żart. - Na miłość boską, nie jesteśmy na Wall Street. Codziennie ważniejsze rzeczy załatwia się na kortach tenisowych albo na polach golfowych. Nie zawsze trzeba być oficjalnym, przynajmniej dopóki nie zapadną żadne decyzje. A to były rozmowy wstępne. Już powiedziałem, że mogły się skończyć tak, że przetwarzałbym jego drewno. Cassidy przyglądała się mężowi. Patrzyła, czy się poci albo denerwuje. Ale nie zauważyła nic niezwykłego. Twarz miał bez wyrazu, prawie znudzoną. Zdrową rękę trzymał na poręczy krzesła. Nie stukał palcami, nie miał tików nerwowych, które świadczyłyby, że jest zdenerwowany. T. John podrapał się po jednodniowym zaroście. - O czym rozmawialiście? - Prawie o niczym. Gdy tylko wszedł, przedstawiłem mu warunki. - Nie chciał obejrzeć tartaku? Wie pan, maszyn, upewnić się, czy wszystko działa prawidłowo, sprawdzić listy pracowników, żeby zobaczyć, czy przychodzą do pracy na czas i nie wychodzą wcześniej? Przyjrzeć się, jak pracują brygady, jak zwozicie ciężarówkami drewno i jak je rozładowujecie, jak tniecie materiał? - O tym rozmawialibyśmy później. Gdyby się zdecydował na kupno tartaku, a ja chciałbym go sprzedać. Po co tyle zachodu, jeżeli mogło stanąć tylko na tym, że kupię od niego trochę drewna? Jego interesowały jedynie warunki i cena. - Chase rzucił Wilsonowi świdrujące spojrzenie. - To nie byłby wcale taki wielki interes. Zastępca szeryfa zastanawiał się. - Myśli pan, że osoba, która podpaliła tartak, chciała zabić Baldwina? - Nie mam pojęcia. - Bo inaczej wygląda to na nieprawdopodobny zbieg okoliczności, nie sądzi pan? - Nie potrafię panu nic powiedzieć. Cassidy przyglądała się, jak Wilson zwodzi i podchodzi Chase’a, usiłując go sprowokować, żeby powiedział coś, 129 czego powiedzieć nie chce. - Chase, może powinniśmy wezwać prawnika? - Ja jestem prawnikiem - powiedział bez zastanowienia. - Wiem, chodzi mi o adwokata. - Sprawy toczyły się zbyt szybko. Potrzebowała czasu do namysłu. - Panie szeryfie, mój mąż dopiero co wyszedł ze szpitala i łatwo się męczy... - Nie jestem zmęczony. I nie sądzę, żeby zastępca szeryfa przychodził tu dlatego, że mnie podejrzewa. - Oparł się na krześle. - Ale może się mylę. - Oczywiście, że nie. - Na twarzy Wilsona pojawił się dobrotliwy uśmiech. - Ja tylko zbieram informacje o przestępstwie. - Więc mogę panu powiedzieć, że nie wiem, kto podpalił tartak, ani dlaczego to zrobił. Nie mam pojęcia, czy wybuch miał kogoś zabić, czy był to tylko wybryk. Na pewno ktoś chciał narazić nas na straty. Tylko nie jestem pewien, jak wielkie. - Nie widział pan tamtej nocy nikogo więcej w tartaku? - Nie. Cassidy wytarła ręce w dżinsy. Miała spocone dłonie. Trzęsła się w środku. A co z Williem? Przecież tam był. T. John założył nogę na nogę i żuł gumę. - Wie pan, byłem rozczarowany, gdy w końcu ustaliliśmy tożsamość Baldwina. - Dlaczego? - Bo byłem gotów ręczyć odznaką, że nieznajomym był pana brat. Cassidy nie drgnęła. - Mój brat? - powtórzył Chase bez cienia emocji. - Tak. Miałem przeczucie, można to nazwać intuicją czy nosem, że Brig wrócił do miasta i się z panem spotkał. - Późno w nocy w tartaku? - Głos Chase’a był pełen drwiny. - A dlaczego by nie? Przecież cały czas jest poszukiwany. Nie paradowałby ulicami Prosperity w biały dzień. Chase nawet nie spojrzał na żonę. - Brig nie żyje. - Skąd pan wie? - Dla mnie nie żyje. Nie pokazał się od czasu pierwszego pożaru. - Ten pierwszy pożar bardzo mnie zastanawia. Cały czas chodzi mi po głowie, że te dwa wypadki mają ze sobą coś wspólnego. Wielka szkoda, że nie mogłem porozmawiać z Baldwinem, żeby się dowiedzieć, po co przyszedł do tartaku. - Mówiłem panu, po co. - Tak, tak. - T. John przestał żuć. - A nie przyszło panu do głowy, że Baldwin mógł być pana bratem? Chase prychnął. - Myśli pan, że bym go nie poznał? - Nie wiem. Cassidy ledwie mogła oddychać. Co innego było mieć obawy, a co innego je słyszeć. - Podejrzewa pan, że Baldwin to Brig? - To nie był Brig. Przecież tam byłem - uciął Chase. T. John podrapał się w brodę. - Mówię, że to nic pewnego. Na razie. Widzi pan, Marshall Baldwin nie miał żadnej rodziny, w każdym razie chłopaki z Alaski żadnej nie znaleźli. Podobno pochodził z Kalifornii. Sprawdziliśmy akty urodzenia w okolicach Los Angeles. Z dokumentów wynika, że nie miał żony, brata ani siostry. Nie znaleźliśmy nawet żadnego kuzyna. A można by pomyśleć, że ktoś chciał położyć łapę na jego pieniądzach. Trochę grosza miał, prawda? - Wspominał pan o tym. - Cassidy wiedziała, że Wilson jest na tyle inteligentny, że może powtórzyć wszystko, co powiedział. - Tak. Zjawił się na Alasce w 1977 roku. Nikt go nie znał. Dostał pracę w rurociągach, w ekipie remontowej. Chyba już wtedy istniały. Ukończono je rok wcześniej. Pracował tam przez trzy albo cztery lata, a potem wykupił tartak od jakiegoś faceta i pracował po dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby postawić go na nogi, tak jak pan - zwrócił się do Chase’a. - Nie prowadził życia towarzyskiego. Pracował na dwie zmiany, siedem dni w tygodniu. Udało mu się - wkrótce wykupił następny tartak, potem następny... Zainwestował w przetwórnię ryb, w kopalnię i nawet w jakąś farmę... - Wykrzywił twarz, a potem pstryknął palcami, jakby mu się coś nagle przypomniało. - Uprawa ziemniaków. Nie jestem pewien, czy to już wszystko. - A mało panu? - zakpił Chase. - W każdym razie Baldwin nie robił wokół siebie szumu, ale podobno był anonimowym darczyńcą. Łożył zwłaszcza na ochronę lasów i podobne akcje. Chase wyraził swój niesmak. - Wiem, że pan Briga nie pamięta, ale on... do filantropów z całą pewnością nie należał. - Przecież był dzieckiem, kiedy uciekł z miasta.