- Wystarczy jeden pani podpis - powtórzył, ruszając w stronę samochodu. - Dokumenty mam ze sobą, to kwe¬stia paru minut.

- Teraz ty mi wyjaśnij, czemu tak ci zależy na jego powrocie - zażądała. Dolał sobie wina. - Stan państwa jest katastrofalny - wyznał szczerze. - Jean-Paul nieustannie bawił za granicą, jego starszy brat ro¬bił wcześniej to samo. Potrafili tylko brać pieniądze. Ko¬rupcja jest powszechna. Każdy, kto zdobędzie jakąś pozycję, stara się wyrwać dla siebie jak najwięcej. Weź na przykład Charlesa. Po co tak małemu krajowi jak mój ambasada w Australii? Po nic! Tymczasem Charles otrzymuje kolo¬salną gażę, mieszka w willi, która pomieściłaby tuzin ro¬ dzin, i popisuje się chyba najdłuższą limuzyną na konty¬nencie. Tacy ludzie są jak wampiry wysysające z Broitenburga życiodajną krew. Muszę z tym skończyć! - Czemu tak ci zależy? - zainteresowała się. – Przecież podobno nie chcesz rządzić? Uśmiechnął się jakby z rozmarzeniem. - Bo kocham ten kraj. Jest niewielki, ale naprawdę nie¬zwykły. Pamiętam Broitenburg mojego dzieciństwa. Pano¬wał wtedy mój dziadek, ludziom dobrze się żyło. Moi kuzyni doprowadzili państwo do ruiny. Serce mnie boli, jak na to patrzę. - To czemu nie robisz z tym porządku, zamiast przy¬latywać tutaj, wypisywać mi czeki na horrendalne sumy i domagać się Henry'ego? - Ponieważ to Henry jest prawowitym władcą, nie ja. Zgodnie z konstytucją jestem tylko tymczasowym regen¬tem. Gdy Henry skończy dwadzieścia jeden lat, zasiądzie na tronie. Tammy wzruszyła ramionami. - Masa czasu. Dwadzieścia jeden lat panowania ci nie wystarczy? Mark z westchnieniem odstawił kieliszek. - Wystarczy. Szkopuł w tym, że książę regent sprawuje władzę w imieniu przyszłego władcy, o ile następca tronu przebywa w kraju. Takie jest prawo. Jeśli Henry wróci, mo¬gę rządzić i zaprowadzać porządki. Jeśli zostanie w Austra¬lii, tracę wszelką władzę. - I wtedy w Broitenburgu zapanuje demokracja? - dopowiedziała Tammy. Mark pokręcił głową. - Wówczas nie byłoby problemu, ale to nie takie pro¬ste... Dużo osób urosło w siłę podczas ciągłej nieobecności Franza i Jeana-Paula. Zgromadzili majątki i chcą więcej, chcą władzy. Rozszarpią ten kraj między siebie. Proces roz¬padu już trwa. Zagraniczne firmy wycofują się z naszego rynku. Wyjeżdżają nasi naukowcy i specjaliści, emigruje młodzież, zwłaszcza ta najzdolniejsza. Nie widzą dla siebie przyszłości w Broitenburgu. Tammy spojrzała na śpiące maleństwo. - Naprawdę przedłożyłbyś dobro kraju nad dobro Henry'ego? - Nie mam wyjścia. Obiecuję zapewnić mu doskonałą opiekę. http://www.recepty.info.pl Następnego ranka Róża krócej niż zwykle zajmowała się sobą. Widać było, że bardzo pragnie coś powiedzieć, lecz wciąż się czuje zawstydzona. Poza tym zjawiły się wędrowne ptaki. Przylot wędrownych ptaków na planetę Małego Księcia nie był czymś wyjątkowym. Ale też nie były to jakieś regularne odwiedziny. Niekiedy zjawiały się rzadko, a czasem bardzo często składały swą przelotną, niezapowiedzianą wizytę. To dzięki ich przemocy Mały Książę opuścił kiedyś Różę i gościł na planecie Króla, Próżnego, Pijaka, Bankiera, Latarnika, Geografa oraz na Ziemi. Ptaki przylatywały nie wiadomo skąd, a potem odlatywały w sobie tylko wiadomym kierunku i celu. Ich życie było nieustanną wędrówką. Mały Książę lubił te odwiedziny i zawsze go one cieszyły. Nalewał wówczas wody do wygasłego wulkanu, aby ptaki mogły odpocząć i ugasić pragnienie. - Bycie ptakiem jest dla ptaka z pewnością czymś zwykłym, ale dla mnie jest czymś niezwykłym - powiedział kiedyś Mały Książę do Róży. - Czy dlatego czasem nie chce być sobą i pragnie się być kimś innym? Róża jednak nie odpowiedziała. Była zbyt przejęta obawą, że któryś z ptaków mogłyby trzepotem skrzydeł zburzyć

Mały Książę nie odpowiedział od razu. - Dorośli naprawdę są bardzo dziwni, przynajmniej niektórzy. Jak mogą żyć nie mając przyjaciela i nie będąc dla kogoś przyjacielem?... To smutne, że nikt nie chce przyjaźnić się z kimś biednym, brzydkim czy słabszym od siebie. Dlaczego nikt takich ludzi nie potrzebuje? -mówił Mały Książę jakby do siebie. Róża rozumiała jego smutny nastrój i postanowiła go pocieszyć. - Jutro też jest dzień - powiedziała ciepło. - Pochyl się nade mną... Sprawdź Mark aż drgnął, słysząc dobiegający jakby z nieba głos. Od dwudziestu czterech godzin zadawał sobie pytanie, jakim cudem siostra Lary może pracować gdzieś w głębi buszu. Gdy usłyszał to od prywatnego detektywa, nie chciał mu uwierzyć. - Znalazłem ją. Tamsin Dexter ma dwadzieścia siedem lat, jest niezamężna, bezdzietna, pracuje jako dendrolog w Parku Narodowym Bundanoon, leżącym przy trasie z Sydney do Canberry. Zdaniem Marka zaszła jakaś pomyłka. Nie pojechałby specjalnie do owego Bundanoon, bo nie miał czasu do stra¬cenia, ale przypadkiem było mu to po drodze. Jako głowa państwa musiał podczas pobytu w Australii złożyć oficjalną wizytę w stolicy - w żadnym wypadku nie mógł się od tego obowiązku uchylić. Skoro więc i tak jechał do Canberry, to w drodze powrotnej do Sydney mógł równie dobrze zaj¬rzeć do tego parku, by mieć czyste sumienie. Ale z góry wiedział, że to nie ta Dexter. Zadarł głowę i omal nie krzyknął ze zdumienia. Nad jego głową kołysała się drobna, opalona dziewczyna w spranym kombinezonie koloru khaki i mocno zniszczo¬nych traperkach. Miała kręcone, czarne włosy, związane ka-wałkiem sznurowadła. Niesfornie kosmyki wymykały się spod niego na wszystkie strony. Wyglądała tak, jakby nie czesała się od tygodnia. Ale pewnie on też byłby równie potargany, gdyby siedział z głową w gałęziach. Jej oczy patrzyły na niego jasno, spokojnie i wyczeku¬jąco. Z tej odległości nie rozróżniał ich koloru, a z niejas¬nych przyczyn nagle bardzo go to zainteresowało. Czy były brązowe - jak oczy Lary? Bo z całą pewnością znalazł sio¬strę Lary. Detektyw się nie pomylił. Podobieństwo było tak uderzające, że Mark znów poczuł ogarniającą go wściekłość. - Czym mogę służyć? - powtórzyła. - Panna Tamsin Dexter? - upewnił się. - Aha - odparła z rezerwą. - Jest mi pani potrzebna. Obrzuciła go spojrzeniem, które mówiło wyraźnie, że ma masę pracy i nie zamierza schodzić do każdego, kto ją zawoła. Zwłaszcza do dwóch tak dziwacznie ubranych fa¬cetów. - To jest Jego Wysokość książę Mark, regent Broitenburga - oznajmił oficjalnym tonem facet w garniturze. - Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciała pani do nas zejść. Tammy wolała jednak dalej bezpiecznie huśtać się w swojej uprzęży. Najwyraźniej nie przejmowała się zanad¬to perspektywą obrażenia głowy państwa.