zastanawiać.

- Będzie padać - powiedział mężczyzna, płynnie zmieniając temat; patrzył na zabarwione purpurą chmury wychylające się zza horyzontu na zachodzie. an43 146 - To dobrze. Może upał zelżeje. Gorąco było zabójcze dla starszych ludzi, a wszystkich pozostałych doprowadzało do szału. W El Paso latem zawsze było potwornie gorąco, ale nigdy aż tak. - Może - mruknął. -Wysadź mnie tutaj. - Tutaj? - przejeżdżali właśnie przez zakorkowane skrzyżowanie. - Tak. Nadepnęła hamulec i jednocześnie wrzuciła prawy kierunkowskaz, wepchnęła się na prawy pas i podjechała do krawężnika. Otrąbiono ją solidnie, ale nawet nie spojrzała na zirytowanych kierowców. Diaz odpiął pas, wysiadł z samochodu i odszedł bez słowa. Żadnego „do widzenia", żadnej zapowiedzi kontaktu. Milla patrzyła, jak idzie, zafascynowana jakąś delikatną kocią miękkością ruchów mężczyzny Tak jakby miał sprężyny w http://www.prawo-medyczne.edu.pl/media/ się jak w koszmarnym śnie: chcesz krzyczeć, ale nie jesteś w stanie wydobyć z siebie głosu. Jedyny dźwięk, jaki udało jej się wycisnąć z gardła, brzmiał jak cichy pisk przerażonej myszy Zresztą momentalnie urwał się, gdy czyjaś dłoń zakryła jej usta, a twarde, stalowe ciało przyparło ją do ściany - Ćśśś - syknął niski głos. - Nie krzycz. To tylko ja. Tylko on? No dobrze, wiedziała już, że to Diaz - świetnie. Jakoś nie odebrało jej to chęci do wycia z przerażenia. Fizycznie czuła, jak jej serce tłucze się w klatce piersiowej. Prawie cieszyła się z tego wbicia w ścianę, bo nie sądziła, by roztrzęsione kolana dały radę ją teraz utrzymać. Poczuła, jak mężczyzna odsuwa się na bok, usłyszała kliknięcie - i przedpokój zalało łagodne światło. Z zewnątrz dochodził odgłos

tu najwłaściwszym określeniem. Diaz skręcił z utwardzonej drogi, wjeżdżając na ścieżkę tak kamienistą i stromą, że Milla szybko zamknęła oczy i chwyciła się mocno fotela, pewna, iż lada moment czeka ich dachowanie. Ścieżka wreszcie się skończyła (Milla musiała przyznać, że również określenie „ścieżka" było eufemizmem). Stanęli u podnóża stromej góry Sprawdź Chase poczuł znajomy ból. Poradził sobie z nim tak jak umiał. Wychylił drinka i nie odpowiedział. Nie chciał myśleć o tym, dlaczego Frank McKenzie porzucił rodzinę. Często się nad tym zastanawiał, tak samo jak 61 zastanawiał się nad tym, co się stało z Buddym. Ale nigdy o to nie pytał. Te tematy były w ich domu tabu. Za każdym razem, kiedy ktoś ośmielił się wspomnieć o Franku albo Buddym przy Sunny, zamykała się w sobie i na długie dnie zatracała się w jakimś ciemnym, odległym świecie. - Chodź, bo zagrzeje się napój dla twojej matki. - Z uśmiechem, który wyćwiczył w ciągu lat, zaprowadził Mary Beth do namiotu, gdzie w dalszym ciągu siedzieli państwo Spearsowie. Podał wodę pani pastorowej. - Dziękuję. - Spodobało jej się, że ktoś zrobił dla niej coś miłego. - Nie ma za co. - Chase wytłumaczył samemu sobie, że musi się uspokoić, przestać zaprzątać sobie tym głowę, zapomnieć o zdenerwowaniu, któremu jego brat zawsze dawał się ponieść. To było najgorsze miejsce na roztrząsanie przeszłości. Wspomnienia dopadły go jednak, gdy zobaczył z jakim zainteresowaniem Mary Beth pyta o jego rodzinę. Przypomniał mu się zdechły kot i panie z kościoła pastora Spearsa, które usiłowały skłonić Sunny, żeby oddała dzieci, przekonując ją szeptem, że nie nadaje się na matkę. Zastanawiał się, tak jak przez całe lata, czy to nie Spears stał za ostrzelaniem ich szyldu i czy zdechły kot... Całą jego samokontrolę diabli wzięli. Z uśmiechem zwrócił się do pani Spears: - Jeżeli można, chciałbym zatańczyć z Mary Beth. - Wykluczone! - Pastor rogiem serwetki otarł z ust sos. - Skończyła już osiemnaście lat i jest na tyle dorosła, że sama może o sobie decydować, nie sądzi pan? - Znowu zaprezentował wystudiowany uśmiech. - Ona nie będzie uczestniczyła w żadnych hedonistycznych rytuałach. - Zbielały mu wargi. - To szatańska sprawka, chłopcze. - Mary Beth, siadaj - nakazała łagodnie Earlene. Mary Beth usiłowała wyzwolić dłoń z ręki Chase’a, ale chłopak trzymał ją mocno, jak w śmiertelnym uścisku. - Co ty na to. Mary Beth? Nie powinniśmy o tym decydować za twoimi plecami. Zatańczysz ze mną? Dziewczyna zawstydziła się. - Proszę cię, Chase... - Nie chcesz ze mną zatańczyć? - Nie o to chodzi, ale... - Dość tego! - syknął pastor. Uderzył rękami o stół i wstał, prezentując się w całej okazałości. Miał metr osiemdziesiąt trzy wzrostu. Wyglądał imponująco. Jego rysy były ostre, dłonie wielkie, a głos jednocześnie szeptał i grzmiał. Spojrzał na Chase’a z góry. Awantura wisiała w powietrzu. - Słyszałeś, co ona powiedziała, chłopcze. Nie chce z tobą tańczyć. - Chyba może mówić sama za siebie. W tłumie rozległ się szmer, rozmowy umilkły, kostki lodu przestały dzwonić w szklankach. Ludzie zamarli na parkiecie i nawet dźwięki starego przeboju Beatlesów umilkły, bo pianista zdjął palce z klawiatury. Chase czuł, że wszyscy na niego patrzą. Spojrzenia prawie paliły materiał wypożyczonego smokingu. Rex Buchanan, jego szef, najbogatszy człowiek w Prosperity, sędzia Caldwell, gospodarz przyjęcia i ludzie, do których mógłby się zgłosić, gdyby zdał egzamin na aplikację adwokacką - Jake Berticelli i Elliot Barnes, znani miejscowi prawnicy. Wszyscy tu byli. I patrzyli na niego. Wkrótce miał się zjawić gubernator i nowo wybrany senator. Uważaj, ostrzegał go wewnętrzny głos. Nie schrzań tego! Zbyt długo pracowałeś na to, żeby się tu znaleźć. Nie rób zadymy tylko dlatego, że temu gnojkowi wydaje się, że jest lepszy od ciebie i twojej matki. - Mary Beth, zbieraj się - nakazał cicho pastor. Spojrzał na tłum i zorientował się, że wszyscy na niego patrzą. - Earlene, chyba powinniśmy już pójść. - Dopiero, kiedy dostanę mój taniec. - Palce Chase’a wbiły się w dłoń dziewczyny. - Wykluczone, synu. Chyba nie wydaje ci się, że moja córka zatańczy z synem kobiety, która zajmuje się czarami i satanizmem... - Ugryzł się w język i odkaszlnął. Szybko ukrył złość pod maską dobrotliwej troskliwości. - Posłuchaj, chłopcze. Nie powinniśmy robić scen. To jest przyjęcie pana Caldwella i jego cudownej żony. - Obraził pan moją rodzinę - wypomniał mu Chase. - Nie chciałem. Modlę się za twoją matkę i wszystkie zbłąkane dusze, które przychodzą do niej po radę zamiast szukać prawdy naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Każdej nocy klękam przed ołtarzem naszego ukochanego Ojca i modlę się, żeby porzuciła szatańskie praktyki i przestała oddawać hołd Lucyferowi. - Nie ma pan o tym zielonego pojęcia. - Ona ma problemy, synu. - Idź do diabła! Brigowi wystarczyło to, co usłyszał. Widział Chase’a z Mary Beth i zauważył ogień w oczach brata. Zakładał sobie pętlę na szyję. Ci ludzie z przyjemnością na zawsze przekreślą Chase’a McKenziego. Jeżeli wywoła awanturę na przyjęciu u Caldwella, może pożegnać się z karierą prawniczą w Prosperity i pewnie w Portland. Idiota. Brig podniósł się z krzesła i podszedł do brata. - Uspokój się. - To nie twoja sprawa. Brig uśmiechnął się szeroko. 62 - Nie przepuszczam żadnej awantury. - No, dość chłopaki, dajcie spokój - wtrącił się Sędzia, rozkładając ręce w geście łagodnej prośby, ale z jego oczu biła wściekłość. Jego żona, Geraldine, podeszła szybko do pianisty, udzieliła mu instrukcji i po chwili w parnym nocnym powietrzu rozległy się dźwięki In the Mood. - Zapłacicie za to, obaj - zapowiedział pastor Spears i poprowadził żonę i córkę przez tłum. - Sąd Ostateczny jest blisko. Brig prychnął. - No to do zobaczenia. - Wziął winogrono z sąsiedniego stołu i wsadził sobie do ust. Spojrzał na brata. - Chłopie, nie masz pojęcia, jak robić wrażenie. - Przestań. - Chase niecierpliwie zanurzył palce we włosach. - Chyba właśnie poderżnąłem sobie gardło. - Spojrzał na prawników, którzy pracowali dla Jake’a Berticellego, ale oni zdążyli odwrócić wzrok. A do cholery z nimi! - Może nie - pocieszył go Brig. - Może niektórym spodoba się krewki prawnik, który potrafi postawić się temu nadętemu dupkowi. - Ale niektórym się nie spodoba. - Ludzie powrócili do przerwanych rozmów. Chase trochę się rozluźnił. - Chyba zostałem sam. Mary Beth obejrzała się przez ramię, ale ostro ponaglona przez matkę, przyśpieszyła kroku. - Jej strata. - A co z tobą? Gdzie Anioł? Brigowi lekko zadrżały usta. - Angie? W łazience. - Pomyślałem, że może mógłbym z nią zatańczyć. - Będziesz się musiał ustawić w kolejce. - Brig wyjął papierosy z kieszeni. Miał rację; nie powinien tu przychodzić. - Martwisz się tym? Brig wyjął camela. - Wszystkim się martwię. Osłonił koniec papierosa i zapalił. Zobaczył, że przy różanym ogrodzie porusza się biała suknia. Zakotłowało się w nim, bo rozpoznał Cassidy z jakimś chłopakiem, Rustym jakimś tam. Rusty najwyraźniej miał ochotę na rozmowę, ale Cassidy chyba chciała, żeby zostawił ją w spokoju. - Interesuje cię młodsza? - spytał Chase. Brig wypuścił z niesmakiem chmurę dymu. - Młodsza, to niby kto? - Nie obrażaj mnie i nie rób ze mnie durnia. Wiesz, o kim mówię. O Cassidy Buchanan. Rozglądałeś się za nią, jak tylko wszedłeś, chociaż u twojego ramienia wisiała jej siostra. Kiedy zobaczyłeś, że tańczę z Cassidy, wyglądałeś jakbyś chciał mnie pobić. - Jesteś dla niej za stary. - Ty też. - Ale ona mnie nie obchodzi. - Akurat. - Chase podrapał się w brodę. - Lepiej uważaj, Brig. Siostrom może się nie spodobać, że facet nie potrafi się zdecydować. A przy okazji, ona się o ciebie martwi. Twierdzi, że Jed i Bobby chcą cię sprać. - A czy to nowina? - Brig nie przejął się. - Jej na tobie zależy. - Powiedziałem ci, że nie interesuje mnie żadna z córek Buchanana. - Jasne - przytaknął mu Chase z nieskrywanym sarkazmem. - A ja jestem pierwszym kandydatem do kanonizacji na liście pastora Spearsa. Cassidy poczuła ciepłą dłoń na ramieniu. Zamknęła oczy. - Zatańczymy? - Palce Briga rozpaliły jej skórę. - Nie - rzuciła szybko. - Lepiej idź stąd. Jed i Bobby wykopali topór wojenny. - Słyszałem. Odwróciła się i spojrzała na niego błagalnie. - Oni są niebezpieczni. - Tylko dużo gadają. To smarkacze. - Tylko im tego nie mów. - Więc jak, zatańczymy? Serce zabiło jej mocniej, ale natychmiast sobie przypomniała, że Angie ma zamiar za niego wyjść. Jej marzenia prysnęły. - Chyba nie. 63 - Z Chasem zatańczyłaś. - Wykręcił mi rękę. Brig się uśmiechnął. - A więc tak z tobą trzeba? - Zacieśnił uścisk. Serce łomotało jej jak szalone. On chciał z nią być. - A co... co z Angie? - Odwróciła się do niego twarzą. Miał dziwny wzrok, jakby był na torturach. - Jej karnet tańców jest już pełen. - Myślałam, że chce być z tobą. Do końca życia. - Poczeka. Zamiast zaprowadzić Cassidy na parkiet, zaciągnął ją za gęste zarośla, do ogródka i wziął ją w ramiona. Czubkiem palca podniósł jej brodę, zaklął, a potem przywarł ustami do jej warg. Smakował tytoniem i wódką. Trzymał ją tak blisko siebie, że czuła kształt jego napiętego i czekającego ciała. Zamknęła oczy i przylgnęła do niego. Całowała się z nim namiętnie. Serce waliło jej jak młotem, nie mogła oddychać, nic nie słyszała i nie była w stanie myśleć. Głęboko w niej obudziło się palące pożądanie. Muzyka ucichła, a cienie wokół nich stały się ciemniejsze. Trzymał ją przy sobie, całował łakomie i przesuwał dłońmi po jej plecach, gładząc jej skórę. Oderwał od niej wargi. W jego oczach znowu pojawiło się cierpienie. Brig dotknął czołem jej czoła i westchnął. - Nie, nie, nie. - Co? - Była oszołomiona i podniecona tym, że ją znalazł, zaciągnął do ogrodu i przytulał, choć pewnie tego nie chciał. Teraz walczył sam z sobą. - Chciałem ci powiedzieć, że to koniec. - Koniec czego? Westchnął ciężko. Spojrzał jej w oczy. Poczuła paraliżujący strach. - Wszystkiego. To, co jest między nami, jest złe. Oboje o tym wiemy. Ty chcesz rzeczy, których nie mogę ci obiecać, a mimo to jestem gotów ci je obiecać. Do diabła, Cass. Nie jestem dla ciebie odpowiedni. Nie powinniśmy nawet o tym rozmawiać. Usiłowała zaprotestować, ale on potrząsnął przecząco głową, zanim zdążyła wydobyć z siebie słowo. - Przestaję pracować dla twojego ojca. Nie! - Ale dlaczego...? - Są pewne rzeczy... - załamał mu się głos. Spojrzał w niebo, po którym bezgłośnie przesuwały się chmury, zasłaniając gwiazdy. - ...rzeczy, których o mnie nie wiesz. Rzeczy, których nie chciałabyś wiedzieć. Rzeczy, które... - Nie obchodzi mnie to. - Mylisz się. - Wiatr poruszył gałęziami nad ich głowami i uniósł szept Briga. W ciemności wyglądał na starszego niż w rzeczywistości. - To mi powiedz i pozwól, żebym sama osądziła. Ale nie chciała wiedzieć. To znaczy nie chciała słuchać ohydnego wyznania o tym, co robił z Angie. O tym, że od tygodni są kochankami, że zabawił się z Cassidy i popełnił wielki błąd. I że ożeni się z jej przyrodnią siostrą. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że on się zakochał w Angie. Nie tylko dał się jej uwieść, ale sam się w niej zakochał. Jak wszyscy inni. - Jesteś za młoda, Cass. - A ty się boisz. - Odsunęła się od niego. Czuła się poniżona i upokorzona. Gorące łzy zaczęły ją palić w oczy, a potem popłynęły po policzkach. - Boję się? Czego? - Mnie. - Wbiła kciuk w swoją kruchą klatkę piersiową. Chwycił ją dużymi dłońmi za nadgarstek. Uśmiechnął się sardonicznie, ale nie zaprzeczył. - Chciałem się tylko pożegnać. Poczuła się odrzucona. Jej dziewczęce marzenia prysnęły. Wyszarpnęła rękę z dłoni Briga. - Idź do diabła - powiedziała szeptem, zaskoczona swoją porywczością. Odwróciła się i zniknęła w ciemności. - Wierz mi, że już tam jestem. Słowa Briga pomknęły za nią, ale się nie zatrzymała. Nie słuchała. Myślała tylko o tym, jak przebiec przez ogrody w tych cholernych szpilkach. Dałaby wszystko, żeby cofnąć czas. Żeby nie znać Briga McKenzie, nigdy go nie pocałować i nie być tak głupią, żeby oddać mu serce. 9 Łup! Ból mało nie rozsadził głowy Briga. Tętniło mu w skroniach. Spadł z motoru. Upadł twarzą na ostry żwir. Harley 64 odskoczył na drugą stronę podjazdu i wylądował przy płocie. Brig poczuł krew, ale nic nie widział. - Gdzie ona jest? - rozpoznał głos Jeda Bakera. Walczył, żeby odzyskać świadomość. Zamroczony, spojrzał w górę. Stał nad nim Jed. Oświetlało go nikłe światło z okien baraku. Chłopak ciężko dyszał, a z jego twarzy biła nienawiść. Wrzeszczał na Briga. Jego zęby błyszczały w ciemności. W umięśnionej ręce trzymał kij baseballowy. - Gdzie jest Angie? - A co ci do tego? - Ty kundlu, mów! Gdzie ona jest? Brig próbował wstać, ale kręciło mu się w głowie. - Nie twoja sprawa. - Raczej nie twoja. Zostaw ją w spokoju. Słyszysz, koleś? - Jed mocniej ścisnął kij. Brig przewrócił się na bok. Dostał w ramię. Kij uderzył o ziemię. - Nie weźmiesz jej. Ona jest moja. - Może powinieneś jej o tym powiedzieć? - Brig skulił się, ale Jed walnął go z całej siły kijem w plecy. Poczuł ból wzdłuż kręgosłupa. Zahuczało mu w głowie. Upadł na kolana. Żwir przebił mu dżinsy. Jed roześmiał się i wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. - Trzymaj się od niej z daleka, synu indiańskiej dziwki. Brig zerwał się na równe nogi. Był wściekły. Splunął, zdrętwiałymi palcami chwycił koniec kija baseballowego i kopnął Jeda w krocze. Chłopak z jękiem upadł na ziemię. Brig wyszarpnął mu kij z ręki i zamachnął się. - Uważaj! Kij ze świstem uderzył Jeda w ramię. Chłopak wrzasnął jak skopany kot. Był ogłuszony. Następne uderzenie. Jed oberwał w żebra. Z kija poleciały drzazgi. Dał się słyszeć przeraźliwy jęk. - McKenzie, nie daruję ci tego! Brig nie przejął się pogróżkami Jeda. Uderzył go w nos. Chłopak skowycząc, upadł na ziemię. Zakrywał rękami usta i nos. Płakał jak niemowlę i błagał Briga, żeby przestał. Krew ciekła mu przez mięsiste palce, którymi ściskał nos. - Zasłużyłeś sobie, ty bezczelny sukinsynu! - Brig dyszał. Pot ciekł mu po twarzy. Zamachnął się kijem zza głowy. Chciał mu zamknąć gębę na zawsze. - Przestań! - W ciemności rozległ się głos Sunny. - Brig! Przestań natychmiast! Z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Brig zacisnął palce na śliskim drewnie. Jed zasłonił się i wybełkotał: - Nie możesz tego zrobić. Nie możesz. - Szlochał histerycznie. Miał mokre spodnie. Krew leciała mu z nosa i z ust. - Ty pieprzony łajdaku! Indiański skurwielu! Kij wyślizgnął się Brigowi z rąk. - Wynoś się stąd. - Zapłacisz mi za to! - Zjeżdżaj! Sunny zbiegła ze schodów i przyjrzała się obu chłopakom. Długie czarne włosy przyprószone siwizną opadały jej na ramiona. Skórzany płaszcz powiewał na wietrze. - Zadzwonię po pogotowie. - Nie! - Jed się poderwał. Mało nie upadł, ale jakoś utrzymał się na nogach. - Jesteś ranny. Obaj jesteście ranni. - Nie potrzebuję od ciebie pomocy, Indianko. Ani od żadnego szarlatańskiego lekarza. To pić na wodę - zadrwił. Jego oczy pociemniały. Kapały z nich łzy. - Doniosę o tym szeryfowi. Oskarżę cię, McKenzie. Nie możesz bezkarnie napadać ludzi. - Spróbuj tylko. - No spróbuj - rzuciła Sunny i zanim Jed zdążył zareagować, chwyciła go z całej siły za rękę. - Puszczaj! - Usiłował się wyrwać. W oczach Sunny pojawił się dziwny blask. - Dobrze. Idź i donieś władzom, a oni dojdą prawdy. O Brigu. O tobie. O Angie Buchanan... Ta krew... - otarła kroplę z jego brody - ...udowodni, że kłamiesz. Lekko drżał jej głos. Wysokim tonem zaczęła coś nucić, chyba w języku Indian Cherokee, ale Brig nie był pewien. Sunny zamknęła oczy i zaczęła się kołysać w rytm monotonnej litanii. Jed się wzdrygnął. Przewrócił oczami ze strachu. Gdy Sunny śpiewała, chłopak otrzeźwiał. - Puszczaj mnie, ty indiańska czarownico! - wrzasnął. Oczy niemal wyskoczyły mu z orbit. - Co ona wyprawia? - Nie wiem, ale to brzmi jak przekleństwo - odpowiedział Brig, nieźle się bawiąc. Mama kpiła sobie z Jeda. I bardzo mu dobrze, bo sobie na to zasłużył. 65 - Zostaw mnie w spokoju! Śpiew nie ustawał. Zagłuszał przejmujący wiatr, którego podmuch sprzątnął spod ich nóg pierwsze suche liście. Był nawet głośniejszy niż warkot silnika motoru, którego koła nie przestawały się kręcić. Jed się wyrwał, ale wpadł do dziury, którą Chase zapomniał zasypać. Szybko się jednak pozbierał. - Niech was wszyscy diabli! - wrzasnął, dobywając głos ze ściśniętego z przerażenia gardła. - Niech was szlag trafi! W ciemności przemknął kot. Jed uciekał co sił w nogach. Chwilę później rozległ się dźwięk zapalanego silnika corvetty Jeda. Samochód zawył przeciągle i ruszył z piskiem opon. Silnik ucichł, a zawyły zmieniane biegi. Po chwili hałas ucichł w ciemności. - Krzyż na drogę - powiedziała Sunny. - Co zrobiłaś? - spytał matkę Brig. Wyciągnęła ręce i dotknęła jego czoła. Skrzywił się. - Musisz się nauczyć walczyć z przeciwnikiem głową, a nie pięściami. - Jesteś oszustką, mamo. - Tylko wtedy, gdy muszę. - Jej oczy były spokojne i ciemne. - Ale widzę wokół ciebie kłopoty, Brig. Naprawdę. Znacznie poważniejsze niż ten pętak. - Zobacz, mamo. Zaczynasz wierzyć we własne bajki. - To nie bajki. - Bzdura. - Zakpiłam z syna Bakerów, ale to wcale nie znaczy, że to bajki. Jeda trzeba było porządnie przestraszyć. Ale to, co widzę wokół ciebie i Chase’a jest najprawdziwszą prawdą. - Chyba nawet za bardzo przestraszyłaś Jeda. - I dobrze. - Spojrzała na drogę. Na jej gładkim czole pojawiły się zmarszczki. - Już więcej nikogo nie napadnie. - Słuchaj, nie martwię się o siebie ani o Chase’a - skłamał Brig, ocierając pot z czoła. Poczuł, że rzęsisty deszcz pada mu na głowę. - A powinieneś. - Muszę iść... - Poczekaj. - Spojrzała w niebo i zmarszczyła brwi, widząc chmury, które przesłaniały księżyc. - Musisz mi opowiedzieć o przyjęciu u Caldwellów. Wcześnie wróciłeś. - Było nudno. - I były problemy. - Zgadujesz, czy masz wizję? Założyła ręce pod biustem - Następnym razem przeklnę ciebie - zażartowała, ale nie było jej do śmiechu. Zagryzła wargi, patrząc na zakrwawiony kij. - Było trochę zamieszania, ale nic poważnego się nie stało - skłamał. - Nikt się nawet nie pokwapił, żeby wezwać policję. - Otrzepał kurtkę i podniósł motor. Miał poważne kłopoty. Naprawdę poważne. Nie chodziło tylko o kilka obelg pod adresem Sunny ani parę uderzeń kijem baseballowym. Pomyślał o Cassidy i poczuł wyrzuty sumienia. Cholera, ta dziewczyna dała mu się we znaki. Na dodatek miał urwanie głowy z jej siostrą. Angie. Dziwnie się dzisiaj zachowywała. Nie kokietowała go. Była chyba przygnębiona. Nie odstępowała go na krok, a po chwili flirtowała i tańczyła z innymi chłopakami, którzy łazili za nią watachą. Kiedy Brig miał już dosyć wystawnego przyjęcia i snobistycznych gości, namówił ją, żeby wyszli. Zgodziła się. Poszli ścieżką między drzewami przy domu. Angie się rozpłakała. Zaciągnęła go do składziku przy szklarni. - Co ci jest? - spytał podejrzliwie, bo jej nie ufał. - Nic. Nie wierzył jej. Angie Buchanan kręciła całym światem wokół siebie. Jednak po jej ładnej twarzyczce spływały łzy. Czuł, że ma jakieś kłopoty. Kłopoty, których on nie potrzebował. - Pomóż mi, Brig. - Jak? - Przytul mnie. - Angie, chyba pora wracać do domu. - Jeszcze nie. - Była zrozpaczona. Opuściła górę różowej sukni, odsłaniając kusząco jedną pierś. Chciała mu się oddać. - Na miłość boską, załóż to na siebie! - Proszę cię, Brig... - Chwyciła go za rękę i położyła ją na swoim jędrnym ciele. Patrzył, jak brodawka jej piersi stwardniała w oczekiwaniu. Pozwalała mu czuć ogień i płomienie, które w niej płonęły. Miał dziewiętnaście lat. A ona była taka pociągająca. - Pozwól, żebym cię zadowoliła - wyszeptała. - Jak wtedy... Pamiętasz? W skroniach Briga pulsowało pożądanie. Jej skóra była gładka jak jedwab. Musiał włożyć wiele wysiłku, żeby oderwać od niej ręce. Angie była nieugięta. Przyciągnęła palce Briga na drugą stronę sukni. Pomogła mu zsunąć z