podeszła do drzwi. - Przepuść mnie! - zażądała.

- Ale istnieje takie prawdopodobieństwo. - Poruszamy się wśród samych prawdopodobieństw. Jackson miał rację. Nie dysponowali żadnymi konkretami. Z wyjątkiem martwych ciał. Już sześciu. Niech to szlag. - Dziewczęta zaczynają się bać. Znają jego sposób działania. Będą ostrożne. Jeśli facet nie dostanie, czego chce, zacznie szukać gdzie indziej. - I już go nie dorwiemy. - Musimy! Czuję, że mamy go pod nosem. - Santos zamilkł na moment. - Jest bywalcem w Dzielnicy, to pewne. To ktoś, kogo dziewczyny muszą świetnie znać, ufają mu. Inaczej na ciałach ofiar, nie licząc ostatniej, znajdowalibyśmy ślady walki. Jackson założył ręce na piersi i zaczął kołysać się na krześle. - Może spójrzmy jeszcze raz na te krzyżyki? Santos obszedł biurko, wyjął z szuflady sześć pudełek na biżuterię. W każdym znajdował się tandetny krzyżyk, z gatunku tych, jakie można było kupić w Dzielnicy. Santos wyjął jeden z nich. - Ten kupiłem od sprzedawcy Biblii na rogu Royal i St. Peter. - Pokazał następny. - A ten w sklepiku z pamiątkami, ten znowu na Bourbon... - Przesunął ostatni między palcami i włożył z powrotem do pudełka. - Żadnych świadków, żadnych śladów. Nic. - A co z tym dzieciakiem z St. Charles? - zapytał Jackson, raz jeszcze sięgając po zdjęcia. - Jakoś nie wierzę w jego alibi. Coś mi tu śmierdzi. Chłopak miał okazję. Chodzi do dziewczyn, często kręci się po Dzielnicy. - Nie - skrzywił się Santos. - Pamiętasz, jak wymiękł w czasie przesłuchania? To nie on. Był tak przerażony, że przyznałby się natychmiast, gdyby tylko miał coś na sumieniu. - Nie wiem. Ciągle uważam, że powi... - urwał w pół słowa. - Oho, nie oglądaj się, partnerze. Nadciągają kłopoty. Twoje kłopoty. Wbrew ostrzeżeniu Santos odwrócił się gwałtownie i ujrzał zbliżającą się ku nim Glorię. Na jej twarzy malowała się taka zaciętość, jakby przyszła żądać głowy - nie miał najmniejszych wątpliwości czyjej. Uśmiechnął się rozbawiony, ona zaś zatrzymała się przy jego biurku z wściekłym błyskiem w oku. - Jak śmiałeś? - zaczęła bez wstępów. - Jak śmiałeś przesłuchiwać moich pracowników w ten sposób? - Dzień dobry, pani St. Germaine. - Santos nie przestawał się uśmiechać. - Czemu zawdzięczamy przyjemność goszczenia pani? - Przestań się wygłupiać. - Oparła dłonie na biurku i nachyliła się ku niemu. - Zabroniłam ci rozmawiać z ludźmi z hotelu bez mojego pozwolenia. Dlaczego nie zastosowałeś się do moich instrukcji? http://www.pokryciadachowe.biz.pl/media/ zajmuje zielony pokój w rogu, a panna Delacroix niebieski, przylegający do pani pokoju. Apartament lorda Kilcairna znajduje się w drugim końcu korytarza. Lokaje wnieśli kufer, złożyli jej ukłon i oddalili się. Alexandra skinęła głową swojemu przewodnikowi, wdzięczna, że podał jej nazwiska podopiecznych. - Dziękuję. Czy pani i panna Delacroix są w domu? - Rano zostanie im pani przedstawiona, panno Gallant. Kolacja zostanie pani przyniesiona do pokoju, a śniadanie będzie podane na dole, punktualnie o ósmej. Nazywam się Wimbole, gdyby pani jeszcze czegoś potrzebowała. - Dziękuję, Wimbole. Kamerdyner ukłonił się sztywno i ruszył na dół. Alexandra odprowadziła go wzrokiem, póki nie zniknął w czeluściach ogromnego domu. Rozprostowała plecy i weszła do sypialni. - Mój Boże!

- Nie pozwolę się obrażać. To tak okazujesz mi wdzięczność? Postąpiłem wbrew sobie i publicznie wybaczyłem ci nierozważne czyny, a w zamian ty nazywasz mnie aktorem? W dodatku kiepskim? - Skoro jesteś taki zajęty, dlaczego pofatygowałeś się do Balfour House? - Ba! Kilcairn przyłapał mnie na chwili słabości. - Rozumiem. Sprawdź - Nie mów mi, że w porządku. - Położyła mu dłoń na ramieniu, uniemożliwiając ruch. - Możesz mieć poważne obrażenia, synku. - Nn... nie jestem... pani synkiem. W niewyraźnym, ochrypłym szepcie usłyszała wyraźną niechęć i gorycz. Tych kilka słów powiedziało jej więcej o chłopcu, niż gotów byłby zdradzić. Współczuła mu serdecznie, ale nie mogła w tej chwili przejmować się jego nastrojami i kaprysami. - Jesteś ranny - powiedziała stanowczym tonem, ucinając wszelką dyskusję. - Nie wiem, jakie masz obrażenia, więc jeśli jesteś w stanie dojść z moją pomocą do samochodu, zawiozę cię do szpitala. Jeśli nie, będę musiała zadzwonić po karetkę. W oczach chłopca pojawił się strach. Chwycił Lily za rękę. - Proszę... ni... nigdzie nie dzwonić - wykrztusił. – Nic mi nie jest, naprawdę... nic... - Na dowód swoich słów spróbował się podnieść. I opadł na kolana, zgięty wpół. Lęk Lily zamienił się w przerażenie. - Błaznuj sobie, jeśli ci się podoba, ale za nic nie zostawię cię tutaj. Mowy nie ma. Wpadłeś mi pod koła i od tej chwili jestem za ciebie odpowiedzialna. Biedak spojrzał jej w oczy. Nigdy chyba nie widziała jeszcze równie zdesperowanej twarzy. - Nie... niech pani da spokój. Proszę... proszę obiecać, że nigdzie nie będzie... pani dzwoniła. Naprawdę nic... mi się nie stało. Lily nie wiedziała, co robić. Domyślała się, że chłopiec musi być w tarapatach. Najwyraźniej uciekał przed kimś czy przed czymś. Może przed policją, chociaż w to akurat wątpiła. Robił na niej wrażenie raczej zaszczutego zwierzątka niż kryminalisty.