– Kto, święty Wasilisk? – Archijerej otarł czoło. – Czekaj pan. Chce pan powiedzieć, że

Danny siedział cicho. Młodszy policjant zapiął mu pas i przykuł do niego ręce. Gotowe. Starszy kiwnął głową. – Danny – powiedział surowym, znajomym głosem. Widocznie musiał go wcześniej spotkać. Może był znajomym ojca. Stary dobry Shep kochał swoje mundurowe bractwo. Bycie gliną nie mogło być teraz dla niego łatwe. Funkcjonariusze wyprowadzili Danny’ego do wozu patrolowego policji z Cabot. Wskazali mu tylne siedzenie, a sami zajęli miejsca z przodu. Co chwila spoglądali po sobie, ale nie mówili dużo. Danny nie zadawał pytań. Nie wiedział, dlaczego jedzie do wariatkowa, na jak długo i co się tam będzie z nim działo. Milczał. Żałował tylko, że nie ma czegoś ostrego. Odciąć palce. Nie musiałby już patrzeć na swoje ręce. Panna Avalon, panna Avalon, panna Avalon. Uciekaj, Danny, uciekaj! Samochód ruszył. Starszy policjant przyglądał się więźniowi w lusterku wstecznym. Danny’emu nie podobało się to spojrzenie. Skulił ramiona, żeby stać się jak najmniejszym. Dziesięć minut później mężczyzna spojrzał na młodszego kolegę. – Tutaj? – Miejsce dobre jak każde inne. – Hej, ty – policjant zwrócił się do Danny’ego. – Trzymaj się. Wóz nagle skręcił i zaczął podskakiwać na poboczu drogi. Danny pomyślał, że kierowca zahamuje. Ale on jeszcze przyspieszył. Bum. Siła uderzenia rzuciła chłopca do przodu na szybę kuloodporną. Zamrugał oczami. Wokół http://www.odziez-medyczna.com.pl trzydziestosekundowych analiz skomplikowanych przestępstw. Dzieci strzelają do kolegów, dorośli przychodzą do biur i mordują swoich współpracowników. Rozumiem twój punkt widzenia, że szkoły i urzędy wciąż jeszcze są bezpieczniejsze od autostrad, ale podobne wyjaśnienie mi nie wystarcza. Te zbrodnie zdarzają się wszędzie. Nawet w takich miejscach jak Bakersville, choć zupełnie do nich nie pasują. I dotyczą zwyczajnych ludzi, jak Danny O’Grady, który jeszcze trzy dni temu wydawał się przeciętnym chłopcem przeżywającym trudny okres. I... i czuję, jakbym coś przegapiła. Powinnam była to przewidzieć. Ale kiedy głębiej się zastanawiam, nabieram pewności, że nigdy nie podejrzewałabym go o agresję. Nie rozumiem tego, Quincy. Nawet ja, wychowywana przez kobietę, która nie żałowała pięści, nie mogę sobie wyobrazić, jak można strzelać do obcych, Bogu ducha winnych ludzi. I muszę wiedzieć, dlaczego zdarzyło się to właśnie w moim mieście, jeżeli mam kiedykolwiek jeszcze spokojnie spać. – To nie twoja wina, Rainie – powtórzył Quincy.

Obydwoje zamilkli. Rainie spojrzała na nocne niebo. Po wczorajszym popołudniowym deszczu było bezchmurne. Gwiazdy przypominały srebrne główki szpilek na czarnym atłasie. Uwielbiała takie noce. Idealne, by zasiąść na werandzie, słuchać sów i wyobrażać sobie szum fal rozbijających się o skaliste brzegi. Wnętrze domu mogło kryć wszystkie złe wspomnienia z dzieciństwa, ale na zewnątrz czekało to, co w świecie najlepsze. Ziemia, drzewa, niebo. I świadomość, że cokolwiek się stanie, ona, Rainie, jest tylko cząstką tego ogrom, a gwiazdy Sprawdź ustami do drogocennej panagii. A odezwał się lekko, wesoło: – Nałgałem, Matwiejuszka. Rozruszać cię chciałem. Masza jeszcze nie urodziła, donasza dopiero. Matwiej Bencjonowicz zachmurzył się. – A o radcy stanu też nieprawda? Na dźwięk głośnego śmiechu, połączonego z zadyszką i szlochem, drzwi do sypialni znowu się otworzyły, tym razem bez pukania, i nie była to pani Lisicyna, lecz doktor Korowin z asystentem, obaj w białych kitlach – widocznie prosto z obchodu. Z lękiem w oczach zagapili się na poczerwieniałego, ocierającego łzy władykę, na potarganego pacjenta. – No, kolego, muszę powiedzieć: nie myślałem, że schizofrenia rozpadowa jest zaraźliwa – wymamrotał Donat Sawwicz. – Ależ, kolego! Toż to prawdziwe odkrycie! – wykrzyknął asystent. Naśmiawszy się i otarłszy łzy, Mitrofaniusz powiedział zbitemu z tropu