– A może Bonita... tak?

– Co? – Bentzowi coraz mniej podobała się ta rozmowa. Poczekał, aż młodziutki kelner postawi na ich stoliku miseczkę z sosem sojowym, i odpowiedział: – Nie wiem, wróciłem koło... Siódmej? Ósmej? Nie byłem na recepcji. – Urwał, spojrzał na, jak sądził, przyjaciela. – Co się stało? – Znasz Shane McIntyre, prawda? – To przyjaciółka Jennifer. Tak. Wiesz, że tak. – Widziałeś się z nią? – Kilka dni temu. A co? Złożyła skargę, że ją nękam? Hayes przecząco pokręcił głową. – Sprawa jest poważniejsza, Bentz. Wczoraj w nocy Shana McIntyre została zamordowana. Bentz nie wiedział, co powiedzieć. Usiłował jakoś to sobie poukładać w głowie. Tymczasem wróciła kelnerka z półmiskami z ryżem, warzywami i mięsem. Postawiła wszystko na stole, uśmiechnęła się znacząco. – Coś jeszcze panom podać? – zapytała, jakby z oddali. Shana nie żyje? Ale przecież dopiero co ją widział... – Dziękujemy – uciął Hayes. Bentz opadł na oparcie. Stracił apetyt. Ogarnęło go poczucie klęski. Nie wierzył w to, co usłyszał. Kelnerka się oddaliła, stukając obcasami. Bentz odepchnął talerz i zniżył głos. – Chwileczkę. – Nadal usiłował ogarnąć umysłem to, co usłyszał. – Zamordowana? – Tak. – Hayes świdrował go wzrokiem, w jego ciemnych oczach malowało się http://www.oczyszczalnie-sciekow.edu.pl 165 prawda? - Uniosła ręce w bezradnym geście. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Ze złości? Z żalu? - Myślę, że powinien pan już iść. Jeśli ma mnie pan aresztować, to niech pan to po prostu zrobi, proszę, niech mnie pan oskarży i niech to się już wreszcie skończy. Jeśli nie, to proszę poczekać, aż skontaktuję się ze swoim adwokatem. - Była stanowcza, drobne dłonie zacisnęła w pięści, ale Reed wyczuł, że pod pozorną pewnością siebie kryje się lęk. Spod stołu dobiegło warknięcie. - Cicho, Oskar! Reed wiedział, kiedy się wycofać. Gra skończona. Przynajmniej na razie. - Będę z panią w kontakcie. - Skierował się do frontowych drzwi. - Nie wątpię, detektywie. Wyszedł na ganek, ale odwrócił się jeszcze. Stała w progu, sztywno wyprostowana, patrząc mu w oczy. Znów nieustępliwie. Świetna z niej aktorka. Jego nie zdoła przekonać o swojej niewinności, ale ławą przysięgłych będzie manipulować bez trudu. - Żałuję, ale nie mogę powiedzieć, że jest pan mile widziany. - Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Po raz drugi. I po raz ostatni. Więcej się to nie powtórzy. Już on tego dopilnuje. Rozdział 26 Babcia Adama często mówiła: „pierwsze koty za płoty”. Jako dziecko - O nie mógł zrozumieć, o co w tym chodzi, tym bardziej że u babci na werandzie zawsze mieszkały jakieś przygarnięte koty; zimą pozwalała im grzać się w kuchni przy piecu. Ale z czasem zrozumiał i do dziś był babci wdzięczny za te mądrości. Niełatwo się poddawał, a nieudane próby skłaniały go do szukania innych rozwiązań. Właśnie korzystał z babcinych nauk, siedząc przed komputerem i poszukując w internecie informacji o Montgomerych z Savannah. Siedział tak już od kilku godzin, wypił cały dzbanek kawy, a litery na ekranie zaczęły zlewać mu się przed oczami. Chyba zabrnął w ślepy zaułek. Wcześniej czy później policja zorientuje się, że Rebeka zaginęła. A wtedy to oni przyjdą do niego, a nie on do nich. Więc trzeba działać szybko, zebrać jak najwięcej informacji. Sporo się dowiedział, dzięki temu, że został psychoterapeutą Caitlyn Bandeaux. Ruszyło go sumienie. Wykorzystywał ją dla swoich celów. A na dodatek jeszcze się zakochał. Cholernie dobry moment na amory! Nie może się z nią związać, nie może sobie pozwolić nawet na przelotny romans. Zresztą to nie w jego stylu ani w stylu Caitlyn. Na miłość boską, jest jego pacjentką! Powinien trzymać łapska z dala od niej. Tak, dobrze o tym wiedział, a jednak pragnął jej. To jej twarz widział, gdy rano budził się zlany potem, ze stwardniałym członkiem. To o jej ciele marzył, gdy leżał na łóżku, gapiąc się w sufit. Zastanawiał się, jak smakowałby pocałunek. Prawdziwy namiętny pocałunek. Wyobraził sobie jej rozchylone wargi, swoje dłonie wędrujące po jej plecach coraz niżej i zaciskające się na jędrnych pośladkach. To była męka. Od lat nie marzył o kobiecie. Ostatnią kobietą, o której śnił, była Rebeka, ale teraz jej obraz zacierał mu się w pamięci. Caitlyn... Co w niej takiego było? Nie tylko uroda i z 166 pewnością nie jej kruchość. Nigdy nie pragnął odgrywać roli obrońcy, nie był nieustraszonym rycerzem na dzielnym rumaku. Nie, nie chodziło o to, że budziła w nim opiekuńcze instynkty. I nie chodziło tylko o seks. Zamknął na moment oczy. Cholera, po prostu bardzo lubił z nią być. Za bardzo. Musi skończyć z tymi swoimi cholernymi fantazjami. Czuł się, jakby stąpał po linie nad bezdenną, czarną przepaścią. Jeden błędny krok i runie w dół, a jeśli nie będzie ostrożny, pociągnie za sobą Caitlyn. Z trudem udało mu się zabrać z powrotem do pracy. Zacisnął szczęki i gapił się w ekran komputera. Ponieważ wciąż nie mógł znaleźć brakujących notatek, zaczął szukać w internecie artykułów dotyczących rodziny Montgomerych. Przeczytał wszystkie zapiski Rebeki na temat innych jej pacjentów i nie znalazł nic szczególnego. Nic, co tłumaczyłoby jej entuzjazm i nadzieję na międzynarodowe uznanie. Nie dbał o to. Ale musiał się dowiedzieć, jaką tajemnicę kryła Caitlyn Bandeaux. Dlaczego Rebeka tak wiele sobie obiecywała po tej pacjentce? W tym tkwił klucz do jej zniknięcia. Był tego pewien. Chwycił klucze i zbiegł po skrzypiących schodach. Na dworze wciąż było pochmurno i ponuro, ale prawie tego nie zauważył. Pojechał do redakcji „Savannah Sentinel”, gdzie znudzona recepcjonistka, z paznokciami pomalowanymi na różne kolory, spytała, w czym może pomóc, i znacząco spojrzała na zegar. Było po czwartej. Kiedy powiedział, że chodzi mu o archiwalne numery gazety, zaprowadziła go do pomieszczenia, gdzie można było obejrzeć stare wydania zebrane na CD-ROM-ie. - Dużo starsze numery znajdują się na mikrofilmach - dodała, wskazując na czytnik i obrzuciwszy Adama jeszcze raz długim spojrzeniem, wyszła, zostawiając go sam na sam ze sprzętem. - Niedługo zamykamy. - Nie zajmie mi to wiele czasu - obiecał i usiadł na krześle z połamanym oparciem, jedynym, jakie stało w tym zatęchłym pomieszczeniu. Zaczął od najświeższych artykułów, potem cofał się, skacząc po najważniejszych datach. Przeczytał o śmierci córki Caitlyn, o jej ślubie, o fuzji Montgomery Bank and Trust z jakąś mniejszą firmą. Znalazł też wzmiankę o aresztowaniu Hannah Montgomery w związku z narkotykami i o jej późniejszym uniewinnieniu, przeczytał o krótkotrwałym małżeństwie Troya. Były tam też artykuły o małżeństwie Amandy i Iana Drummonda i o śmierci Charlesa Montgomery’ego. Wydrukował wszystko, ale najciekawsze okazały się wiadomości o wypadku na łodzi. Znalazł całą serię artykułów, pierwszy ukazał się w dniu wypadku. Opublikowano zdjęcia obu sióstr oraz zdjęcia wraku łodzi. Okazało się, że Caitlyn dobrze zapamiętała, co się wtedy wydarzyło. Bliźniaczki popłynęły motorówką na przyjęcie z okazji swoich dwudziestych piątych urodzin. Przez kilka godzin piły i tańczyły, a po północy wsiadły na łódź i odpłynęły. W drodze powrotnej doszło do wybuchu, nie wiadomo, co go spowodowało. Łódź zatonęła. Od tego miejsca wersja Caitlyn i wersja oficjalna różniły się. Adam czytał coraz bardziej przejęty. Szczęki miał zaciśnięte. Według tego, co zamieścił „Sentinel” na pierwszej stronie jakieś dziesięć lat temu, małżeństwo, które ze swej łodzi widziało, jak motorówka rozpada się na kawałki, odnalazło ranną i nieprzytomną Caitlyn Montgomery. Ale tylko Caitlyn. Nie znaleźli Kelly. Co więcej, Kelly nigdy nie została odnaleziona. Ani tamtej nocy, ani następnego dnia, ani w następnym tygodniu. Serce Adama zabiło mocniej. Caitlyn przeinaczyła fakty. Bezczelnie go okłamała. Tak jak ty ją. Od samego początku. 167 - Panie Hunt? - Do pokoju zajrzała recepcjonistka. - Zamykamy. - Jeszcze tylko chwileczka - obiecał, a kobieta przewróciła oczami, zadzwoniła niecierpliwie kluczami, ale zostawiła go w spokoju. Znalazł kolejne wzmianki o poszukiwaniach Kelly Montgomery. Przejrzał je pobieżnie i wydrukował. Po tygodniu odwołano poszukiwania, artykułów na temat wypadku było coraz mniej i pojawiały się coraz rzadziej. Aż do ostatniej wzmianki o Kelly Griffin Montgomery. Jej nekrologu. Ból rozsadzał jej czaszkę, nie pozwalał zebrać myśli. Schroniła się w swoim zacisznym białym pokoju, ale i to nie pomogło. Przed chwilą w sąsiednim pomieszczeniu potknęła się o to ścierwo i omal nie zapomniała włożyć ochraniaczy. Podeszła do biurka, próbując się skoncentrować. Jest Atropos, tak... Atropos - Nieodwracalna. I ma powód, żeby więzić Cricket. Powód? Myśl, przypomnij sobie, jaka jest twoja misja. Jesteś jedną z trzech bogiń losu, tą najważniejszą. Tak, Atropos to ona. Przecina nić życia, którą przędzie dla każdego jej siostra Kloto - Prządka, a druga siostra, Lachesis - Udzielająca, skrupulatnie odmierza. Siostry... trzy, silne, wszystkie jednej myśli... Ale myśl była teraz zmącona. Otworzyła szufladę. Czerwono-czarne, jak krew i jak śmierć, misternie splecione nici życia czekały na swoją kolej. Los. Przeznaczenie. Fatum. Myśl! Masz zadanie do wypełnienia. Znalazła dwa zdjęcia swojej ostatniej ofiary, Bernedy... Młoda szczupła kobieta w czarnej sukience do kolan. Przechyla kokieteryjnie głowę, aby wyeksponować piękny profil, kasztanowe włosy spięła na czubku głowy brylantowym diademem. Szczupłe ręce w jedwabnych rękawiczkach, papieros w długiej lufce, cienka smużka dymu - zdjęcie było starannie upozowane. Berneda zupełnie nie wyglądała na matkę kilkorga dzieci. Ta, która urodziła siedmioro dzieci; ta, która wciąż narzekała na utraconą figurę; ta, która musiała tak się poświęcić dla swoich dzieci. Zdradzana przez rozpustnego męża, opłakująca utraconą młodość i urodę. Ta, którą zabiło słabe serce. Ta, która nienawidziła bękartów spłodzonych przez swego męża i teścia. Biedna Berneda, tyle wycierpiała. Wreszcie ustały jej cierpienia, pomyślała Atropos, wyciągając nić życia Bernedy. Otworzyła miękki futerał ze swoimi niezwykłymi narzędziami i wyjęła ukochane nożyczki chirurgiczne. Lśniąca stal sprawnie przecięła nić życia Bernedy Pomeroy Montgomery. Co zrobić z fotografią? Hm... Sylwetka była powodem dumy, a potem rozpaczy Bernedy; teraz, po śmierci, zostanie jej pozbawiona. Tak, to dobra myśl. Atropos zabrała się do pracy. Dwoma ciachnięciami nożyczek odcięła głowę i nogi Bernedy. O tak, idealnie. Odcięte kawałki upadły na biurko. Atropos podniosła je, zestawiła ze sobą i starannie przypięła w odpowiednim miejscu na drzewie klanu Montgomerych. Piękna kształtna głowa zdawała się wyrastać wprost z nóg. Papieros i ramiona były nietknięte, co nadawało Bernedzie dziwny, ale elegancki i intrygujący wygląd. Taki, jakiego zawsze pragnęła. Atropos uśmiechnęła się. Nowo 168 przycięta i wklejona Berneda stała na gałęzi obok swojego męża - Wiarołomnego. Ubrany był jak na polowanie, bo zawsze był łowcą, choć zwykle polował na kobiety. Jego ciało było nietknięte, jeśli nie liczyć niesymetrycznej dziury w kroku - wyszarpany kawałek zdjęcia w miejscu prawego jądra. Popatrzyła na innych mieszkających na drzewie... Mały Parker, pozbawiony głupiego smoczka, wrzeszczał ile sił w płucach, Alice Ann z głową odciętą i przyklejoną pod dziwacznym kątem - tak ją znaleźli, gdy spadła ze schodów w luksusowym zakładzie, w którym zamknęła ją rodzina. Szkoda, że nie ma więcej czasu. Pragnęła podziwiać swoje dzieło, usiąść wygodnie i nacieszyć nim oczy. Ale jeszcze nie teraz. Czasu jest coraz mniej. Odnalazła zdjęcie najstarszej córki, Amandy, i odcięła samochód od szczupłej sylwetki. Najstarsza wciąż żyła - taka wola boska - trzeba zająć się nią później. Na samą myśl uśmiechnęła się. Tak, tak... wszystko idealnie się zgadzało. Umieściła zdjęcie niedużego zgniecionego samochodu sportowego na gałęzi Amandy. Chwilowo to musiało jej wystar-czyć. Nić życia Amandy nie mogła jeszcze zostać przecięta. Tak zadecydowała jedna z bogiń losu. Nadeszła pora dokonać kolejnego wyboru. Usiadła na krześle i zaczęła mieszać zdjęcia. Pośpiesznie odwracała stare fotografie i zauważyła, że niektóre nie są już idealne. Jedne wyblakły, inne pożółkły, jeszcze inne pogięły się i pozałamywały od ciągłego przekładania. Upłynęło zbyt wiele czasu. Zbyt wiele lat. Znów poczuła niepokój. Kiedyś była cierpliwa, teraz stała się nerwowa. Drażliwa. Z pomieszczenia obok dobiegło ją słabe szuranie. Ofiara próbowała się uwolnić... Boże, czy nie czas już na nią? Czas. Atropos miała coraz mniej czasu, a tyle jeszcze do zrobienia. Nawet nie mogła sobie pozwolić na spokojny wybór kolejnych ofiar. Kiedyś mogła czekać miesiące czy lata, teraz czuła, że musi jak najszybciej dokończyć rozpoczęte dzieło. Szybciej... szybciej. Odwróciła jedno ze zdjęć i zobaczyła twarz Caitlyn. Znowu. Najwyraźniej los wskazuje na słabszą z bliźniaczek. Ale czy to właściwy moment? Zaplanowała, że Caitlyn będzie ostatnia, że weźmie na siebie winę za wszystkie czyny Atropos. Ale może źle to obmyśliła? Gdzie, do diabła, jest nić życia tej mizeroty? Grzebiąc w szufladzie wśród splecionych sznureczków, odpowiednio oznaczonych, Atropos zauważyła, że czas Caitlyn dobiegał już końca. Byli też oczywiście inni. Odwróciła kolejne zdjęcia i ogarnął ją spokój, uczucie błogiego zadowolenia. Dwie kolejne ofiary... jedna z ponurym wyrazem twarzy, druga, na dalszym planie, próbująca schować się przed obiektywem. Za późno. Już się nie ukryjesz. Atropos uśmiechnęła się, nawet odgłosy szamotaniny nie zmąciły jej spokoju. Cricket szarpała się przerażona. Czuła, co ją czeka. Świetnie. Może czas jej o czymś przypomnieć. Tak, z pewnością. Atropos nigdy wcześniej nikogo nie więziła. Ale jej ofiary wiedziały, z czyjej ręki giną, szczególnie świetnie rozegrała to z Joshem Bandeaux. Odkryła, że po-wolne psychiczne maltretowanie ofiary dostarcza niezwykłych emocji. Jednak musiała być ostrożna, a w stanie upojenia łatwo stracić czujność. Ale... skoro Cricket już tu jest, przecież można to wykorzystać. Wiedziała jak. Słyszała, że dziewczyna wierzga i próbuje krzyczeć, więc chyba nadszedł czas dać jej nauczkę. Wyjęła pęsetę. Założyła rękawiczki, zostawiła ochraniacze na buty 169 przed drzwiami i sięgnęła po latarkę. Poczuła, jak ogarnia ją miłe podniecenie. Piwnica była odrażająca. Idealna. Atropos podeszła ostrożnie, na wypadek, gdyby Cricket jakimś cudem zdołała ją kopnąć, włączyła latarkę i skierowała w jej stronę. Kiepsko wyglądała. Brudna. Zmizerowana. Pewnie z braku jedzenia i wody... minęło już kilka dni. Cricket była harda. Czas znów podać jej prochy, ale najpierw... Tak, najpierw musi dostać nauczkę. Atropos kucnęła obok słoika z kłębiącymi się pająkami. Dziewczyna, wściekła i przerażona, usiłowała krzyczeć, mimo knebla. Atropos mogła się domyślić, co jej ofiara chce powiedzieć. Wstrętne słowa. Ale jakie to ma znaczenie... Atropos powoli odkręciła pokrywkę i obejrzała nić życia. Czas uciekał. Potem, zanurzyła pęsetę w słoju, omijając gęsty fragment sieci, gdzie pełzały dziesiątki malutkich pajączków. - Masz szczęście, że nazywasz się Cricket - Świerszcz - powiedziała Atropos, patrząc jej w oczy. Były okrągłe ze strachu. - Gdybyś nazywała się Laura albo Róża, albo Olimpia, byłoby mi dużo trudniej rozstrzygnąć twój los, ale skoro... - Wyciągnęła ze słoja jedwabisty, tętniący życiem kokon. Zakołysała nim nad głową Cricket. Dziewczyna popełzła szybko w kąt. - Na twoim miejscu, nie chowałabym się tam - ostrzegła Atropos. - Widziałam tam szczury, węże i... Cricket szarpała się wściekle. Atropos miała tego dość. Chwilę potrzymała kokon nad jej twarzą, a potem upuściła. Cricket wydała z siebie nieludzki dźwięk. - A teraz... zobaczmy. Nie chcemy przecież rozdzielać dzieci od matki. Jak myślisz, która to... ach, tutaj jest. - Znalazła szczególnie obrzydliwego pająka, który gapił się na nią przez szkło, widać było jego kądziołki przędne, a we wszystkich czterech parach oczu odbijało się światło. - No chodź. - Z precyzją chirurga Atropos znów wsunęła pęsetę do słoja i chwyciła kawałek pajęczyny z paskudnym pająkiem. Miał lśniący, czarny brzuch z czerwoną plamką w kształcie klepsydry. Atropos była zadowolona... Niektóre z nich sama znalazła, niektóre zamówiła przez internet, zapłaciła za nie anonimowo czekiem i odebrała ze skrytki pocztowej. A ten tutaj, czarna wdowa, z gruszkowatym kokonem na jaja, był jej ulubieńcem. - Cześć, mamuśka - powiedziała, chwytając pająka szczypcami. Czarna wdowa. Jaka trafna nazwa - Caitlyn Bandeaux zostanie oskarżona nie tylko o zabójstwo Josha, ale i o wszystkie pozostałe. Taki jest plan. Cricket skomlała. Szamotała się i drżała, jakby już czuła na ciele każdego pająka. Po twarzy płynęły jej łzy. Atropos odwróciła się powoli, szczypce zawisły nad głową ofiary. Powoli opuszczała pęsetę, zatrzymała się kilka centymetrów od twarzy Cricket. Niech sobie dziewczyna popatrzy. - Nie są tak jadowite, jak sądzą niektórzy - powiedziała Atropos. - Ale jeśli ugryzą wiele razy... Dziewczyna jęczała żałośnie. Czas z tym skończyć. Atropos rozluźniła chwyt. Rozdział 27

– Zostawiła liścik. – No to co! – Machnęła ręką, jakby opędzała się od niewidocznego komara. – Nie wiem, o co w tym chodziło. Jasne, zwierzała mi się, że miewa napady depresji, ale... nie wiedziałam, że to coś tak poważnego. Może się mylę, ale wtedy dałabym sobie rękę uciąć, że napisała ten liścik tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Uwielbiała to. Kto się zabija, wjeżdżając na drzewo? Sprawdź że nikt nie usłyszy jej krzyków, ale to chyba kłamstwo. O1ivia rozróżniała krzyki mew i głosy ludzi, warkot silników, ale wszystkie dźwięki docierały do niej, jakby stłumione, zapewne dlatego, że była tu sama, i poprzez szelesty i skrobanie szczurów podświadomie nasłuchiwała kroków porywaczki. Wcześniej, tuż po odejściu wariatki, krzyczała, gdy była przekonana, że zaraz spłonie żywcem. Zdjęła buty, waliła nimi w pręty klatki, głuchy odgłos niósł się echem po pomieszczeniu. Ale nikt jej nie słyszał. Nikt nie wszedł na pokład „Merry Annę”, jeśli wierzyć wypłowiałemu napisowi na kamizelce ratunkowej. Teraz, ochrypła od krzyku, kuliła się w kącie swej celi, obserwowała, jak gaśnie blask zachodzącego słońca i pomieszczenie ponownie pogrąża się w ciemności. To straszne. Denerwujące. Upiorne. Nie da się jednak ponieść wyobraźni. Cały czas szukała wyjścia z opresji. Musi być jakieś logiczne rozwiązanie, musi być jakiś sposób, by ocaliła siebie i nienarodzone dziecko.