przechadzał się korytarzem i usiłował sobie przypomnieć starszą siostrę Maria Yaldeza. Było

155 No cóż, nie miała najmniejszego pojęcia. Z każdym dniem zdawała się pogrążać w mrocznej otchłani. - Opanuj się, Caitlyn. Weź się w garść. Przynajmniej do jutra. Jutro spotka się z Marvinem Wilderem, prawnikiem poleconym przez Amandę, który poradzi jej, co robić. Usiadła przy biurku i wyłączyła komputer. - Nie zrobiłam tego. Nie zabiłam Josha - powiedziała na głos, ale wcale nie była tego taka pewna. Zaczęła się zastanawiać, czy byłaby zdolna do morderstwa. Czy mogłaby zabić męża, usiłować zabić siostrę, a potem zamordować własną matkę? Nagle zabrakło jej tchu, chwyciła się biurka, zupełnie roztrzęsiona. Pomóż mi, modliła się w myślach, proszę, pomóż. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Skąd to zna? Z jakiegoś starego kazania, które słyszała w dzieciństwie? A może to były słowa ojca, które przypomniała sobie teraz, po tylu latach. Zamknęła oczy. Nie może się teraz załamać. Nie teraz. Nie znowu. Dobrze by ci zrobiło jakieś wyśmienite martini, usłyszała radę Kelly. - Nie wystarczy zwykłe martini? - powiedziała na głos i oczywiście nie doczekała się odpowiedzi. Gdyby Kelly tu była, uśmiechnęłaby się figlarnie, oczy by jej pojaśniały i powiedziałaby: - Nie, Caitie-Did... musi być wyśmienite. - Oczywiście - powiedziała do pustego pokoju. - Czy jest jakieś inne? - Tak jej się to spodobało, że włączyła komputer i odpowiedziała na list Kelly, zapraszając ją na drinka. Może namówi ją, żeby poszła na pogrzeb. Przecież nie takie cuda się zdarzają. Tak, cały czas, i to zawsze tobie! Omal się nie rozpłakała, gdy przypomniała sobie o Jamie, Joshu i matce... nie, nie może się poddać. Weźmie się w garść. Szybko skończyła list, wysłała go i przebrała się w strój do biegania. Musi odzyskać jasność umysłu. Nic nie będzie już tak jak dawniej. Wkroczyła w nowy etap swojego życia. Życia bez matki. Serce znów zabolało, gdy zdała sobie z tego sprawę. Choć prawie nigdy się ze sobą nie zgadzały, kochała matkę. Mimo nieporozumień. Mimo tego, że wiele lat temu matka nie chciała jej uwierzyć. Caitlyn zawstydzona, jąkając się, opowiedziała matce o Charlesie... o tym, jak przychodził do jej pokoju późną nocą. I o tym, jak babcia dotykała ją... Ale matka nie uwierzyła. - O Boże - wyszeptała Caitlyn, gdy odezwały się wspomnienia. Ścisnęło ją w gardle, przygryzła wargę. Ciemne, ponure cienie przeszłości. Charles. Przyszedł do jej pokoju, wśliznął się bezszelestnie do sypialni i zakradł do jej łóżka. Nie wszystko pamiętała. - Nie. Nie... - Usłyszała swój głos, dziwny, zdławiony, jakby dochodził z daleka. Z trudem chwytała oddech. Oparła się całym ciałem o drzwi. Zadzwoń do Adama. Pozwól mu, żeby ci pomógł. Chciała tego. Bardzo chciała, ale nie mogła na każdym kroku liczyć na jego pomoc. Z pewnymi rzeczami sama musi sobie poradzić. Później... później zadzwoni. Dlaczego chcesz to zrobić, Caitie-Did? Pocałowałaś go i spodobało ci się, prawda? Liczysz na więcej? Chcesz go jeszcze raz pocałować, mocno. Zobaczyć, jak zareaguje. Poczuć jego dotyk. Nie. To będzie spotkanie pacjentki z psychoterapeutą, powiedziała do siebie, schodząc po schodach. Pewnie. To dlaczego serce bije ci tak niecierpliwie? Co? Pociągnęła Oskara za smycz i zdawało jej się, że słyszy pełen wyrzutu głos Kelly. 156 Pobiegła przed siebie, próbując uciec od natrętnych głosów. Biegła chodnikiem, omijając pieszych, spacerowiczów, psy i rowerzystów. Było późne popołudnie, grube różowe chmury zaczęły przysłaniać słońce. Bolesne myśli wciąż nie dawały jej spokoju. - Hej! Uważaj! Omal nie wpadła pod rikszę, cofnęła się w ostatniej chwili. Przez chwilę dreptała w miejscu, aż na chodniku zrobiło się luźniej i mogła pobiec dalej. Przed oczami miała kalejdoskop obrazów. Josh przy biurku, matka nieżywa na szpitalnym łóżku, ciężko oddychająca Jamie w jej ramionach, strzała w piersi Charlesa, sprężyny łóżka podskakujące w rytm jęków Copper Biscayne... Biegła coraz szybciej, próbując przegonić dręczące wspomnienia. Oskar z wywieszonym językiem starał się dotrzymać jej kroku. Biegła przed siebie na oślep, byle dalej. Szybciej. Krew buzowała jej w żyłach, w piersiach paliło, czuła ból w łydkach, a mimo to wciąż gnała przed siebie. Ale nie mogła uciec od obrazów, stawały jej jak żywe przed oczami. Przypomniała sobie, jak pocałowała Adama, jak go kusiła i jak rozpaczliwie chciała móc mu zaufać; potem zobaczyła swoją sypialnię całą we krwi. Usłyszała klakson, znów zapomniała się rozejrzeć. - Patrz, jak idziesz! - krzyczał kierowca pikapa. - Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia! Zeszła z jezdni, pociągając Oskara za smycz, i omal nie potknęła się o krawężnik. W płucach czuła ogień, pochyliła się, ciężko dysząc, oparła ręce na kolanach i zaczęła głęboko oddychać. - Przepraszam - zwróciła się do psa, przywiązała go do parkometru, w kieszeni znalazła kilka wymiętych banknotów i weszła do sklepu na rogu, gdzie kupiła butelkę wody. Przed czym uciekasz, Caitie-Did? Przed tym, co ci się przytrafiło? Czy może przed tym, co naprawdę zrobiłaś? - Nie - wyszeptała. Wyszła ze sklepu, otworzyła butelkę, pociągnęła łyk i przyklękła obok psa. - No, masz - powiedziała, nalewając wody na dłoń. - Nie każdy kundel dostaje... zobaczmy - spojrzała na etykietkę - najczystszą, naturalną wodę źródlaną z gór Francji. - Zaśmiała się, a pies zamerdał ogonem. - Chodź, wracamy. Żadnego biegania - powiedziała. Powiew wiatru połaskotał ją w kark. Obejrzała się, czując na sobie czyjś wzrok. Ale nie zauważyła nic podejrzanego. Dwaj starsi mężczyźni w kapeluszach rozmawiali ze sobą, spoglądając w niebo, kilka osób czekało na autobus, przeszła jakaś kobieta z wózkiem. Żadnych złowrogich oczu. Rozejrzała się po okolicy. Biegnąc, stwierdziła, że dotarła znacznie dalej, niż zamierzała. Wiedziała wprawdzie, gdzie jest, ale była daleko od domu. - Lepiej już chodźmy - powiedziała do psa. Może w domu zastanie jakąś wiadomość od Kelly. - No chodź - pociągnęła Oskara. Zauważyła, że niebo pociemniało. Nie zrobiło się chłodniej, ale za to parniej. Ulicą ciągnął sznur samochodów, a chodniki zaroiły się od pieszych. Czuła, że ktoś ją śledzi. Nie, to paranoja, pomyślała. Więc tak wygląda teraz jej nowe życie... no, może nie całkiem nowe, ale zdecydowanie odmienione. Od śmierci Josha wciąż ma wrażenie, że jest obserwowana. Śledzona? Spojrzała ukradkiem przez ramię, ale zobaczyła tylko ludzi śpieszących do domów. Nikt za nią nie szedł. Spadły pierwsze krople deszczu, rozprysnęły się na chodniku, spłynęły jej po karku. Zerwał się wiatr, zaszeleścił liśćmi. Przechodnie pochowali się lub wyciągnęli parasolki. Caitlyn nie miała parasolki. 157 Za to miała jeszcze półtora kilometra do domu. Kompletnie przemoknie. Wbrew swojej obietnicy przyspieszyła, znów zmuszając psa do biegu. Gnała coraz szybciej, nie zważając na ból mięśni. Gumowe podeszwy butów miarowo uderzały o chodnik. Starała się skoncentrować na oddechu. Minęła okno wystawowe i wydało jej się, że widzi w środku Kelly, ale gdy zatrzymała się, Kelly już nie było... zniknęła... okazała się tylko złudzeniem. Caitlyn pobiegła dalej. Pot mieszał się z deszczem i spływał jej po twarzy, serce waliło jak szalone. Pędziła bocznymi uliczkami, aż zobaczyła swój dom. Nareszcie! Omal nie zemdlała ze zmęczenia. Pchnęła furtkę, wbiegła po schodkach. Wzięła na ręce mokrego psa i weszła do holu. W łazience na dole znalazła ręcznik, wytarła Oskara, a potem nalała mu świeżej wody. Następnie zajrzała do barku, gdzie znalazła wszystko, co potrzebne do przyrządzenia martini. Pobiegła na górę, rozbierając się po drodze, i weszła pod prysznic, kątem oka dostrzegając pękniętą szybę. Zakleiła pęknięcie taśmą, ale na długo to nie wystarczy. Gorąca woda ściekała jej po twarzy i po plecach, przynosząc ulgę, mocny strumień masował obolałe mięśnie. Zamknęła oczy. Starała się nie myśleć, jakie to dziwne kąpać się tutaj, spać w tej sypialni, mieszkać w tym domu, którego spokój został pogwałcony. Bez środków nasennych chyba nie umiałaby tu zasnąć. Musiała się dowiedzieć, co tu się wydarzyło. I to na własną rękę, bo na nikim nie mogła polegać. Ani na policji, ani na Kelly, ani na Adamie. Nie... sama musiała rozwiązać zagadkę. Musiała dotrzeć do zakamarków swojej pamięci... może z pomocą hipnozy... Rebeka zahipnotyzowała ją parę razy i zapewniała później, że osiągnęły duży postęp. - Powinnyśmy być zadowolone - powiedziała po pierwszym seansie. - Tak? - Z pewnością. - Co się stało? Rebeka spojrzała na zegarek. - Powiem tylko, że to przełom. Jeszcze nie wiem, co to wszystko oznacza. Muszę nad tym popracować, ale zapewniam cię, że twój stan znacznie się poprawi. Były jeszcze kolejne seanse hipnotyczne i kolejne wymijające odpowiedzi, i gdyby nie to, że Caitlyn czuła się lepiej i była bardziej zrelaksowana, to pewnie zirytowałaby ją powściągliwość Rebeki. - To jakieś bzdury - powiedziała Kelly na wieść o tych metodach. - Jak można poddać pacjenta hipnozie, a potem nie powiedzieć mu, co się zdarzyło podczas seansu? Nawet nie wiesz, czy nie każe ci przypadkiem podskakiwać jak tresowanemu niedźwiedziowi. - Mylisz się, Kelly. - Skąd wiesz? - Wiem i już. Czułabym, gdybym robiła coś dziwacznego. A ja czuję się wypoczęta. - Wiesz co, tak naprawdę myślę, że to gusła. Dziwna historia, Caitie-Did. Dziwna historia. Może Kelly miała rację? Dlaczego doktor Wade wyjechała tak nagle i bez słowa? Owszem, mówiła, że wyjedzie na jakiś czas, żeby uporządkować notatki do swojej książki. Obiecała Caitlyn, że kiedy wróci, znów zaczną się spotykać. Ale wyjechała wcześniej. Nagle. W każdym razie Caitlyn odniosła takie wrażenie. Teraz zaczęła się niepokoić. 158 A jeśli coś jej się stało? Nie, niemożliwe. Adam mówił przecież, że się z nią kontaktował. Wystarczy poprosić o telefon do Rebeki, i tyle, a potem... potem... no cóż, chyba musi pójść na policję. Na policję? Oszalałaś? Na litość boską, Caitie-Did, zamkną cię! Nie rób głupstw! Poczekaj. Poczekaj jeszcze jeden dzień. Na Boga, uspokój się. Ale w żaden sposób nie mogła uspokoić walącego serca. Wcierała szampon we włosy, mydliła ciało, a jej myśli cały czas gnały jak szalone. Wychodząc spod prysznica i sięgając po ręcznik, musiała przytrzymać się ściany. Nogi miała jak z waty. Zadzwonił telefon. Nie powinna odbierać; to pewnie znów dziennikarze. A jeśli to Kelly? Albo Adam? Wytarła włosy. Telefon znów zadzwonił. Owinęła się ręcznikiem i ociekając wodą, zmusiła nogi do biegu przez sypialnię. - Słucham? - powiedziała z bijącym sercem, z trudem łapiąc oddech i podtrzymując opadający ręcznik. - Mamusiu? - usłyszała dziecięcy głos. Był cichy. Przytłumiony... jakby dochodził z bardzo daleka. Caitlyn omal nie zemdlała. - Jamie? - wyszeptała. Powoli opadła na materac, próbując zebrać myśli. - Mamusiu? Gdzie jesteś? - Tak cicho. Tak niewyraźnie. - Jamie! - Nie, to niemożliwe. Jamie nie żyje. Nie żyje! Odeszła, gdy miała zaledwie trzy lata. Caitlyn zaczęła się trząść. - Kto mówi? - wydusiła z siebie. - Dlaczego mi to robisz, ty sukinsynu? - Mamusiu? - znów odezwał się delikatny głosik. Jeszcze cichszy. Jakby zmieszany. Poczuła ból w sercu. Dłoń zacisnęła w pięść, palce wpiły się w kołdrę. - Jamie! - To niemożliwe. Niemożliwe. A może. Gdyby tylko... - Kochanie? - wyszeptała. W głowie jej wirowało, straciła poczucie miejsca i czasu. - Jamie... jesteś tam? Cisza... tylko jakiś szum... Telewizora? O Boże! Caitlyn czuła, że coś w niej pęka. W gardle nagle jej zaschło, przełknęła ślinę i szczękając zębami, powiedziała: - Kochanie? Mamusia jest tutaj. Mamusia jest tutaj... Trzask! Połączenie zostało przerwane. - Nie! - krzyknęła rozpaczliwie. - Nie odkładaj słuchawki! Jamie! Córeczko! - Była przerażona, ale przecież wiedziała, że głos w słuchawce nie mógł być głosem jej ukochanego dziecka. Córeczka nie żyje. Tak jak inni. Do oczu napłynęły jej łzy. Sypialnia rozpływała jej się przed oczami. Ten telefon to potworny, okrutny żart. Zrobił go ktoś, kto chciał doprowadzić ją do ostateczności. Po omacku próbowała odłożyć słuchawkę, błądząc ręką po szafce. Śpij dziecinko i śnij dziecinko, bo szczęście tak krótko trwa. Złuda mija razem z nocą, 159 nim zabłyśnie ranna mgła. - Nie! - Wyprostowała się nagle, ręcznik opadł na podłogę. To tylko makabryczny dowcip. Trzęsąc się, próbowała wstać. Nie mogła. Wydawało jej się, że w pokoju pociemniało, przypomniała sobie krew rozmazaną po ścianach... odciski dłoni na futrynie. Plamy na firankach. Lepką kałużę na podłodze. Serca jej łomotało. Waliło jak szalone. W życiu najpiękniejsza bajka musi mieć swój kres. Nie ma szczęścia i radości bez tęsknoty i bez łez. Po policzkach popłynęły jej łzy. W ciemności znów usłyszała słabiutki szept swojej córeczki. - Mamusiu? Mamusiu? Gdzie jesteś? Rozdział 25 Na biurku Reeda wyrosła sterta nieprzeczytanych papierów zawierających dyrektywy i wytyczne szefostwa zwieńczona kubkiem zimnej, zgęstniałej kawy. Reed studiował listę podejrzanych o zabójstwo Josha Bandeaux. Zabójstwo. Z pewnością zabójstwo. Lista była długa. Przeglądał jeszcze raz nazwiska. Wszyscy Montgomery i Biscayne’owie, Naomi Crisman, Maude Havenbrooke Bandeaux Springer, Gil Havenbrooke, Lucille Vasquez, Flynn Donahue, klienci Bandeaux, jego były partner w interesach Al Fitzgerald, przyjaciółka Morrisette Millie Torme... Niemal pół pieprzonego miasta. Jednak większość z nich miała wiarygodne alibi. Jego ludzie pracowali po dwadzieścia cztery godziny na dobę, dokładnie wszystko sprawdzając. Udało mu się zawęzić grono podejrzanych do najbliższych przyjaciół Bandeaux i oczywiście całej rodziny Montgomerych. Odpadła nawet Millie Torme; nie wyraziła co prawda żalu z powodu przedwczesnej śmierci Josha, ale zapewniała, że ten weekend spędziła u swojej schoro-wanej matki w Tallahassee. Okazało się, że mówi prawdę, no, chyba że wszyscy sąsiedzi matki Millie, staruszkowie z osiedla emerytów, to wierutni kłamcy. Millie dała mu do zrozumienia, że Morrisette nie pochwalała jej związku z Joshem Bandeaux. Twierdziła też, że Morrisette nigdy nie romansowała z tym łajdakiem. Ale nie przekonało to nieufnego z natury Reeda. Pojawiła się jednak nowa komplikacja. Niektórzy podejrzani, nawet jeśli życzyliby sobie śmierci Josha Bandyty, nie mieli motywu, żeby zabić Bernedę Montgomery lub przygotować zamach na życie Amandy Montgomery Drummond. A pozostali? Kto to, do diabła, wie? Ponad połowa z nich miała grupę krwi 0, a policja nawet nie była pewna, czy plamy krwi tej grupy znalezione na miejscu zbrodni pochodzą z nocy zabójstwa, czy może były tam wcześniej. Nawet pokojówka, Estelle Pontiac, nie mogła tego stwierdzić z całą pewnością. Osobą najbliżej związaną z denatem była oczywiście Caitlyn Bandeaux. Rozmawiała lub była widziana z każdą z ofiar na czterdzieści osiem godzin przed ich zgonem. Dzwoniła do Bandeaux w noc jego śmierci. Jej samochód albo samochód taki jak jej widziano na 160 miejscu zbrodni. Wygląda na to, że jest ostatnią osobą, która widziała Josha żywego. Policja sprawdziła, co Bandeaux robił w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin swojego życia, ale nie znalazła nic niezwykłego. Sekretarka twierdzi, że zachowywał się normalnie, cokolwiek to, u diabła, znaczyło. Poza tym mieli poszlaki. Caitlyn Bandeaux używała takiej szminki, jak ta znaleziona na kieliszku w zmywarce, miała psa, którego sierść prawdopodobnie odpowiadała sierści znalezionej w gabinecie. Krew jej grupy zna-leziono obok krwi Bandeaux. W domu znaleziono też jej odciski palców, chociaż, z drugiej strony, kiedyś tam przecież mieszkała i odwiedzała Josha dość często. Pewnie z tym swoim cholernym kundlem. Hałaśliwy burek należał kiedyś również do Bandeaux. Nie było niezbitych dowodów, narzędzia zbrodni, świadków zajścia, oskarżeń, wciąż nie było testów DNA, ale był rozwód, pozew o przyczynienie się do śmierci dziecka i problemy Caitlyn ze zdrowiem psychicznym. Wystarczająco dużo poszlak, żeby ją aresztować. Ale chciał czegoś więcej. Chciał dowodu, którego nie będzie można podważyć. Jeśli chodzi o śmierć Bernedy Montgomery, to w szpitalu nie było wówczas żadnej z podejrzanych osób. Ale zarówno Caitlyn Bandeaux, jak i jej brat i siostra byli w Oak Hill, rezydencji Montgomerych, i każde z nich mogło podmienić tabletki nitrogliceryny. Ale mógł to też zrobić ktoś inny. Lekarz, ktoś z zewnątrz, jakiś monter albo hydraulik, albo ktoś ze służby. Potarł kark i ogarnęła go pokusa, żeby wysępić od Morrisette papierosa. Dwa razy rzucał palenie, po pierwszym razie wrócił do papierosów, bo nie wytrzymał napięcia w związku z aferą w San Francisco. Raz się zaciągnął i już był uzależniony. Gdy rzucał palenie po raz drugi, przed przyjazdem do Savannah, znów musiał cierpieć męki. Zwalczył pokusę i dopiero wtedy wszedł do gabinetu Morrisette. Rozmawiała przez telefon. - ...w porządku, już jadę. Będę za dwadzieścia minut. - Odłożyła słuchawkę i przewróciła oczami. - Muszę jechać do domu. Zdaje się, że Priscilla zachorowała na ospę wietrzną. Wybuchła panika. Opiekunka do dziecka szaleje. - Morrisette wzięła torebkę. - Wrócę, jak uda mi się ją uspokoić. Może znajdę kogoś innego do opieki... kogoś, kto nie boi się pieprzonego wirusa. Cholera! To takie wkurzające. - Pogrzebała w torebce, aż znalazła dwie ćwierćdolarówki i paczkę gumy do żucia. - W takim tempie jeszcze przed końcem miesiąca znajdę się w przytułku, a dzieciaki staną się bogate i będą zgarniały dywidendy z jakichś pierdolonych akcji. - Skrzywiła się, słysząc swoje kolejne przekleństwo. Wydobyła z torebki jeszcze jedną monetę i wszystkie trzy wrzuciła do przegródki na ołówki w szufladzie swojego biurka. Leżało tam już tyle monet, że starczyłoby na piwo dla całego wydziału na następny tydzień - no, może tylko po jednym na głowę. - Nic nie mów, dobrze? - poprosiła. - Przynajmniej staram się zmienić coś w sobie. - I przynajmniej tym razem nie jest to kolejny kolczyk. - Wiesz co, Reed? - Rzuciła mu spojrzenie, pod którym skuliłby się niejeden twardy mężczyzna. - Są jeszcze inne części ciała, w które można sobie wsadzić kawałek metalu. Nie tylko kobiety to robią. Myślę, że na Gwiazdkę kupię ci wygrawerowany bolec na fiuta, będzie na nim napisane TEN FIUT TO NIEZŁY BOLEC albo TEN BOLEC TO NIEZŁY FIUT. Zależy, w jakim będę nastroju. To znaczy, czy mnie nie wkurzysz. A jakie masz na to szanse? Zerowe. Aha, wkurzyć to nie przekleństwo. - Skoro tak mówisz. 161 - Tak mówię - warknęła. - Chciałeś czegoś czy tylko wpadłeś napsuć mi krwi? - zapytała, gdy lawirowali między biurkami, idąc do wyjścia. Dzwoniły telefony, piszczały pagery, szumiały komputery, słuchać było szuranie nóg i krzeseł, szmer rozmów. Minęli dwóch policjantów prowadzących antypatycznego chłopaka, brudnego, z włosami w strąkach i z miną, która mówiła wyraźnie: „spierdalajcie”. Ręce miał skute kajdankami na plecach i cuchnął gorzałą. W holu Reed powiedział: - Miałem znów odwiedzić Caitlyn Bandeaux. Przejrzałem jej billing telefoniczny. Tej nocy, kiedy zginął Bandeaux, dzwoniła do niego. O jedenastej osiemnaście. Rozmawiali przez siedem minut. Ciekawe o czym? - Tak to może być interesujące - wyznała Sylvie. - Pomyślałem, że mogłabyś się ze mną zabrać. - Powiedzmy to sobie jasno. Ja nigdzie z nikim się nie zabieram. Nie jestem towarzyska. - Coś cię dzisiaj ugryzło? - Żebyś wiedział. Samotne rodzicielstwo też by miało na ciebie taki wpływ. - Nie wątpię. - A już najgorzej, gdy twój były wtyka nos tam, gdzie nie powinien. Bart przychodzi dzisiaj - powiedziała z kwaśnym grymasem. - Nie mogę się już doczekać. Kurewsko się cieszę. - Przewróciła oczami, popchnęła drzwi wyjściowe i wyszła na mokry, parujący parking. - Idę, zanim powiem coś, co będzie mnie kosztować miesięczną pensję. - Stojąc w siąpiącym deszczu przy swojej furgonetce, nagle pstryknęła palcami. - Aha, kilka minut temu dzwoniła Rita, ta od zaginionych. Dzwonił do niej szeryf z wyspy St. Simon’s. Wyciągnęli kogoś z wody. Kobieta. Ciało w stanie rozkładu, daleko posuniętego. O ile wiem, brak jakichkolwiek dokumentów. Sprawdzają zgłoszenia o zaginięciach. My też mamy takich kilka na swoim terenie. - Na przykład Cricket Biscayne i Rebekę Wade. Morrisette przesunęła okulary na czubek głowy. - Do jutra powinniśmy dostać raport. - Może wreszcie nam się poszczęści - powiedział Reed, ale tak naprawdę w to nie wierzył. Nawet przez chwilę. - Może. - Sylvie otworzyła drzwi furgonetki. Zdążyła wsiąść do środka, zapalić papierosa i z rykiem silnika wyjechać z parkingu, zanim Reed pokonał niewielki odcinek do swojego starego el dorado. Gdyby włożyć w ten wóz trochę pieniędzy, byłby prawdziwym cackiem. Ale z nędzną tapicerką i powgniataną karoserią wyglądał jak kupa gówna. Choć nie trzeba było spłacać za niego rat. I wciąż był na chodzie, mimo trzydziestu tysięcy kilometrów przejechanych na drugim już silniku. Reed nie miał większych wymagań. Usiadł za kierownicą i poczuł, jak uginają się stare sprężyny. Powinien włożyć pod tapicerkę nową gąbkę, ale nie miał czasu ani ochoty zabierać się do remontu wraka, przynajmniej nie teraz. Teraz chciał złożyć Caitlyn Bandeaux niezapowiedzianą wizytę, chciał ją zaskoczyć. Od czasu do czasu obserwował jej dom, ale nie zauważył nic szczególnego. Śledził ją trochę, ale nie miał zbyt wiele czasu. Czuł, że spartaczył tę robotę. Jeszcze nic straconego. Z rana przypuści atak na Katherine Okano i dowie się, dlaczego wciąż nie ma nakazu przeszukania domu Caitlyn Bandeaux. Przypuszczał, że chodziło tu o znajomości, a nie o procedurę. Montgomery byli hojnymi sponsorami policji i wypchali więcej sędziowskich kieszeni niż ktokolwiek inny. Zawsze wiedzieli, których polityków 162 wspierać, czasem oficjalnie, czasem pod stołem. Jak na ironię, im lepiej smarowali tryby sprawiedliwości, tym wolniej się one obracały. Ale to wszystko wkrótce się zmieni. On tego dopilnuje. Przekręcił kluczyk. Bestia zakasłała kilka razy, zanim wreszcie ruszyła. - Teraz lepiej - mruknął. W samochodzie wciąż czuć było zapach papierosa Morrisette. Tak mu się przynajmniej wydawało. Nie mógł się uwolnić od tej kobiety. Włączył wycieraczki i otworzył okno. Wieczór jeszcze nie nadszedł, ale zwykle jasne ulice pociemniały od ciężkich chmur. Z drzew kapało, deszcz zacinał, a spod kół pryskały fontanny brudnej wody. Niestety wciąż było gorąco, szyby zaparowały. Włączył klimatyzację i wyjechał z parkingu. Droga do Caitlyn Bandeaux zajęła mu tylko kilka minut. Urocze gniazdko, pomyślał, patrząc na elegancki, starannie odnowiony dom, zbudowany tuż po wojnie secesyjnej... albo, jak twierdzili miejscowi, po wojnie wywołanej agresją Północy. Takie teksty nie przeszłyby w San Francisco, ale tutaj, w mieście dumnym ze swojej historii, ludzie myśleli inaczej. Dom w samym sercu zabytkowej dzielnicy, z widokiem na plac musiał kosztować fortunę. Ale dla pani Bandeaux to żaden problem. Miała naprawdę kupę kasy. Zdążył sprawdzić jej wyciągi z banku. Zarabiała trochę, projektując strony internetowe, ale większość jej dochodu i zdaje się dochodu Josha Bandeaux również pochodziła z funduszu powierniczego. Odkrył też coś dziwnego... duże miesięczne przelewy, które nie wyglądały na zwyczajne rachunki. Może jakaś kolejna inwestycja? Może coś jeszcze innego? Na przykład co? Szantaż? Opłacanie czyjegoś milczenia? Skręcił i zaparkował w bocznej uliczce. Nie chciał, żeby zauważyła jego samochód. Przeszedł przez ulicę w niedozwolonym miejscu, poszedł na tyły domu, od strony garażu, i zajrzał przez wąskie okienko. Chociaż w garażu było ciemno, rozpoznał sylwetkę białego lexusa. Zatem pani jest w domu. Świetnie. Zadowolony okrążył dom i otworzył furtkę. Gdy szedł ścieżką przez ogród, zwymyślała go bezczelna wiewiórka ukryta na gałęzi, wśród liści sasafrasu. - Cicho bądź - szepnął, a wiewiórka skoczyła na inną gałąź. Jednak nie doczekał się ciszy. Gdy wszedł po schodkach i nacisnął dzwonek, usłyszał jeszcze większy hałas. Kudłaty pies Caitlyn dostał świra i zaczął wściekle ujadać, tak jakby Reed był złodziejem, na tyle głupim, żeby dzwonić do drzwi. Czekał. Nikt nie otwierał. Ale wysoko w powietrzu unosiła się delikatna smuga dymu z papierosa. Zadzwonił jeszcze raz. Był pewien, że Caitlyn jest w domu, bo światło się paliło, a samochód stał w garażu. Wytarł mokrą od deszczu twarz, przeklął swojego pecha i zamarzył o papierosie. Wciąż tęsknił za uspokajającym działaniem nikotyny. Nic. Znowu nacisnął dzwonek. Mocno i natarczywie. 163 http://www.medycznie.biz.pl najlżejszy wiaterek. Kruk odleciał, karcące okrzyki ucichły. Błysk światła wśród drzew. Coś się poruszyło w zaroślach po drugiej stronie werandy. Jakiś cień przemknął wśród krzewów. O Boże drogi. Bentz instynktownie sięgnął po broń. Odwrócił się w stronę zarośli z pustymi rękami. Nie miał kabury. Nie we własnym domu. Zmrużył oczy. Co to jest, do cholery? Promienie słoneczne igrały z baldachimem liści i igieł. Jego serce biło jak szalone. Zaschło mu w ustach.

– Nie, nie mówcie, rozmawiacie o moim ulubieńcu, naszym ekskoledze Ricku. – Skrzywił się. – Można się było spodziewać, że wyskoczy jak diabeł z pudełka, kiedy morderca bliźniaczek znowu zaatakuje. Może morderca uderzył, bo wie, że Bentz tu jest. Może chce go wkurzyć i z niego zadrwić. – Jasne, bo tak działają seryjni. – Dawn zirytowała się wyraźnie. Bledsoe tak działał na ludzi. – Zaraz powiesz, że to Bentz załatwił siostry Springer. Sprawdź Hayes wpatrywał się w kosz, który powoli spuszczano do wody. Zacisnął usta i powiedział rzecz oczywistą: – Wygląda na to, że w końcu znaleźli Jennifer. Sherry Petrocelli odebrała telefon i potwierdziła: tak, odbierze żonę Ricka Bentza z lotniska. Skończyła już służbę, ale wisiała Jonasowi Hayesowi przysługę. Co prawda Rick Bentz nic jej nie obchodził. Nie znała go osobiście, ale dotarły do niej plotki, a teraz wrócił do Los Angeles i w mieście rozpętało się piekło. Tak naprawdę bardzo chciała się dostać do wydziału zabójstw, a Jonas był jej wtyczką. Przyjaciółka i koleżanka po fachu, Paula Sweet, zapewniała, że Jonas to klucz do raju; jest w wydziale powszechnie szanowany i lubiany, toteż jeśli się za nią wstawi, jej szanse wzrosną. Znała też jego dziewczynę, Corrine O’Donnell, która także twierdziła, że Jonas może pomóc. Tak więc, jeśli niańczenie żony Bentza pomoże jej się dostać do wydziału zabójstw, proszę bardzo.