- Tak, ty to wiedziałaś od pierwszej chwili. I oddałaś mi go, żebym i ja mógł poczuć, czym jest miłość i praw¬dziwe szczęście. Tammy, jestem teraz innym człowiekiem. Henry mnie wyleczył. Ty mnie wyleczyłaś, ofiarowując mi taki dar. Ale ja wciąż nie znałem jego wartości. Myślałem, że zrobiłaś tylko to, na czym i mnie zależało, czyli uwolniłaś się od odpowiedzialności. - Nagle jego twarz rozjaśniła się niezwykłym uśmiechem. - A potem Henry zrobił pierwszy samodzielny krok.

Weszli do zamku. W olbrzymim holu czekała na nich służba, około dwudziestu osób. Mark przedstawiał ich kolejno, a oni kolejno składali Tammy ceremonialne ukłony. Nagle Tammy zawstydziła się swoich znoszonych rzeczy. Czy wypada przybywać w gości w takim ubraniu? Może Mark rzeczywiście miał rację i trzeba było kupić jakąś su-kienkę? Albo nawet i dwie... - A to Madge Burchett, Angielka, nasza ochmistrzyni. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zwróć się do niej. Starsza kobieta dygnęła przepisowo, jednak nie patrzyła na księcia, tylko na Henry'ego, którego Mark niósł na ręku. - Ależ urosłem! - zachwyciła się. - A taki byłem malutki, jak się urodziłem! - Przeniosła spojrzenie na Tammy i uśmiechnęła serdecznie. - Ach, a to jest ciocia... Tammy odgadła, że ochmistrzyni musiała w tym mo¬mencie porównywać ją z Lara. Nie miała jednak czasu za¬stanawiać się, jak to porównanie wypadło, ponieważ Mark podał jej Henry'ego i zwrócił się do ochmistrzyni: - Madge, czy zechciałabyś zająć się panną Dexter? - Z największą przyjemnością. Pokażę pani pokój. Pro¬szę tędy. Tammy rzuciła trochę niepewne spojrzenie na Marka, lecz on już się odwrócił i odszedł zdecydowanym krokiem. Wszystko wskazywało na to, że książę uznał ten rozdział za zamknięty. Sprowadził do kraju następcę tronu, powierzył dziecko opiece kobiet, a sam mógł zająć się sprawami wagi państwowej. Naraz rozległ się radosny okrzyk. W holu zjawiła się smukła kobieta mniej więcej w wieku Tammy. Musiała przed chwilą jeździć konno - jeszcze trzymała w dłoni szpicrutę. Miała ma sobie strój amazonki, niezwykle wy¬szukany i efektowny. Jej kasztanowe włosy były misternie upięte w szykowny kok, makijaż był perfekcyjny, a uśmiech olśniewał. Rzuciła szpicrutę i pobiegła prosto w ramiona Marka. - Och, kochanie! Jak cudownie, że wreszcie jesteś w domu! Tammy zagryzła wargi, odwróciła się do nich plecami i spostrzegła pełen dezaprobaty wyraz twarzy ochmistrzyni, która również obserwowała to żenująco wylewne powitanie. - Pannę Ingrid może pani poznać później, nie ma pośpie¬chu - oznajmiła pani Burchett. - Teraz musi pani odpocząć. Taka długa podróż, tyle wrażeń, tyle nowych twarzy... Wy¬ starczy jak na jeden raz. Mały też potrzebuje spokoju. Ochmistrzyni zaprowadziła Tammy do pokoju dziecin¬nego. Henry potulnie przyjął zmianę miejsca, tak zresztą jak potulnie przyjmował wszystko. Z jednej strony było wy-godnie mieć takie grzeczne dziecko, które nie grymasiło, nie płakało - bo wiedziało z doświadczenia, że to nic nie da. Z drugiej strony ta nienaturalna grzeczność niezmiernie niepokoiła Tammy. Zdrowy dziesięciomiesięczny malec po¬winien domagać się uwagi! I to głośno! Podniosła wzrok na ochmistrzynię. Błyskawicznie zo¬rientowała się, że zyskała sympatię pani Burchett. Najwy¬raźniej ochmistrzyni spodziewała się zobaczyć kolejną lalę pokroju Lary lub Ingrid. - Czy mogłaby mi pani opowiedzieć co nieco o tym miejscu? - zagadnęła. - Przede wszystkim chciałabym się dowiedzieć, kto mieszka na zamku. - Oprócz księcia Marka i panny Ingrid, a teraz jeszcze pani i panicza Henry'ego, tylko służba. A właściwie jej resztki, bo wiele osób odeszło już dawno. Tu nikt ich nie potrzebował, często ludziom w ogóle nie płacono. Zostali tacy, którzy nie mieli dokąd pójść. Na przykład ja. Mój mąż zmarł przed dwudziestu laty, nie mam żadnej rodziny. Zaczynałam jako kucharka. Normalnie na książęcym dworze kucharka nie zostaje ochmistrzynią, ale tu panował bałagan. Wszystko przez to, że państwo prawie w ogóle nie bywali w domu, a jeśli już, to na krótko. Ostatni raz widziałam ich, jak panicz Henry miał dwa tygodnie. Ale książę Mark jest inny. Zamieszkał tu od razu. - A panna Ingrid? http://www.estetyczna-med.net.pl/media/ - Bo lubię przepiórki. Nie w sensie kulinarnym. Lubię je żywe. Jak byłam mała, znalazłam jedną, a właściwie jed¬nego, poranionego i bez skrzydła. Zaopiekowałam się nim, nazywałam go Piórek. Teraz mam do nich sentyment. - Nie chcesz więc jeść krewnych Piórka? - Wolałabym nie. Nawet jeśli ty miałbyś na to wielką ochotę. Mark uśmiechnął się, odstawił filiżankę po kawie, pod¬niósł się zza stołu i podszedł do Tammy, by odsunąć jej krzesło. Znowu nie wiedziała, jak się zachować. Nikt nigdy nie odsuwał jej krzesła, bo i po co? Skoro łazi po drzewach, to chyba potrafi bez pomocy wstać od stołu? Nie mogła jednak zaprzeczyć, że ta właściwie absurdalna grzeczność była całkiem przyjemna... Nawet bardzo, po¬nieważ dzięki temu Mark znalazł się tuż przy niej. Jego dłoń niechcący musnęła jej nagie ramię, a suknia zaszele¬ściła, ocierając się o jego spodnie... Zrobiło się jej gorąco. - Nie musisz myśleć o tym, na co ja miałbym ochotę - odparł. - Od jutra będziesz jadać sama, ja wracam do domu. A ten znowu swoje! W jednej chwili ogarnęła ją zimna furia. - W Australii nawet słowem nie zająknąłeś się na ten temat. Celowo wprowadziłeś mnie w błąd. - Wcale nie. Planowałem zamieszkać tu z Henrym, ale wszystko się zmieniło. - Co się zmieniło? - Ty. - Przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Ty - powtórzył. - I ja. - Nie rozumiem - szepnęła, próbując zyskać na czasie. Myślała z największym trudem i ledwo oddychała, ponieważ Mark wciąż stał tuż przy niej.

- Czasem niektórzy dorośli zachowują się dziwniej niż małe dzieci i tłuką lustra, które ukazują ich brzydotę... - Tak, dorośli bywają bardzo dziwni - westchnął Mały Książę. Pijak i Mały Książę, bez zbędnej wylewności, pożegnali się ciepło i serdecznie. Czuli się przyjaciółmi. Na pytanie Małego Księcia oto, gdzie najpierw zamierza wyruszyć, Pijak odparł: - Najbardziej chyba zawiodłem Badacza Łańcuchów... Nie wiem, kiedy wyruszę, nie wiem też, czy on zechce jeszcze ze mną rozmawiać... Sprawdź - Nie rozumiesz. Potrzebuję go. Uniosła brwi. - Potrzebujesz go? Dlaczego? - Jest następcą tronu. Wzruszyła ramionami, ponieważ to wyjaśnienie brzmiało dla niej absurdalnie. - Może nim być w Australii. Jak dorośnie, sam zdecy¬duje, czy ma ochotę zostać władcą. Na razie ja się nim zajmę. Ty i zatrudnieni przez ciebie ludzie w ogóle się do tego nie nadajecie. - A ty się nadajesz? - odparował z irytacją. - Wyobraź sobie, że tak. Nawet mam w tym spore do¬ świadczenie. - Mocno w to wątpię. - Ty wątpisz w moją zdolność do zaopiekowania się Henrym, a ja w twoją. Jak widać, dobrana z nas para. Nie, te słowne utarczki nie zaprowadzą donikąd. - Posłuchaj, naprawdę powinniśmy spokojnie porozma¬wiać. Zostań na noc w hotelu, dobrze? Ja zapłacę. Wszystko się w niej zagotowało, ale jakoś się pohamowała. - Ooo! - powiedziała z udanym zachwytem. - W tym hotelu? Naprawdę? I dostanę loże z baldachimem, a obsłu¬ga będzie mi się kłaniać?