byli zachwyceni. Wiadomo, że najlepsi aktorzy to ci, co mają osłabioną indywidualność, którym własne „ja” nie przeszkadza zrastać się z każdą nową rolą. No więc Terpsychorow własnego „ja” nie posiada w ogóle. Jeśli go zostawić bez roli, będzie od rana do wieczora leżeć na tapczanie i gapić się w sufit jak marionetka w kufrze lalkarza. Ale wystarczy mu wejść w rolę i ożywa, wstępują w niego życie i energia. Kobiety zakochiwały się w Terpsychorowie do szaleństwa, do zatracenia. Był trzykrotnie żonaty i za każdym razem małżeństwo trwało kilka tygodni, najwyżej kilka miesięcy. Potem do kolejnej żony docierało, że jej wybranek to zero, nicość, a pokochała nie Laertesa Terpsychorowa, lecz bohatera literackiego. Rzecz w tym, że z powodu patologicznego niedorozwoju osobowości ten aktor tak wżywał się w każdą kolejną rolę, że nie rozstawał się z nią nawet w życiu codziennym, rozwijał ją za autora, improwizując, wynajdując nowe sytuacje i nowe repliki. I tak było dopóty, dopóki nie dano mu do przestudiowania nowej sztuki. Dlatego pierwsza jego żona wyszła za Czackiego i nagle stała się towarzyszką życia Chlestakowa. Druga straciła głowę dla Cyrana de Bergerac, a wkrótce trafiła do Skąpego Rycerza. Trzecia zakochała się w melancholijnym duńskim księciu, który jednak przekształcił się w fircykowatego hrabiego Almavivę. Właśnie po trzecim rozwodzie Terpsychorow zwrócił się do mnie. Bardzo kochał swoją ostatnią żonę i z rozpaczy był na granicy samobójstwa. Mówił: „Rzucę teatr, tylko niech mnie pan ratuje, proszę mi pomóc zostać sobą!” – I co, nie udało się? – spytała Polina Andriejewna, przejęta dziwną historią. – Dlaczego? Udało się. Prawdziwy Terpsychorow, bez domieszki, to cień człowieka. Od http://www.ekorekcja-wzroku.edu.pl/media/ – Amen – dopowiada ksiądz Ignacy. Hrabia z własnego nadania, Seweryn Biberstein-Pilchowski, przed chwilą czerwony po przegraniu dwóch tysięcy franków i wydojeniu butelki szampitra, teraz blady jest jak ściana. – Fałszywie o mnie świadczysz, bracie. – Podnosi wzrok na Ziobrę. – Nie tobie mnie sądzić. – Zdasz ty jeszcze rachunek za swoje łajdactwa przed Mistrzem. – Duch cię zły opętał. Wypadłeś z tonu. Opamiętaj się.
– Przemoc? – szepnęła i rozchyliła usta. Zauważył, że jej oczy znowu pociemniały. – Chcesz tego, prawda? – odparł spokojnie. – Znasz ten schemat. Sposób, żeby ściągnąć mnie do poziomu, na który swoim zdaniem zasługujesz. Jeśli ograniczysz się do fizyczności, nie będziesz musiała czuć. Zgadza się? Wbiła w niego harde spojrzenie. Przycisnął ją jeszcze bliżej. Ich usta dzieliło tylko parę centymetrów. Sprawdź tak wygodnie poruszać się w ciemności, pozostając prawie niewidzialną. Tak więc cel przedstawienia, które doprowadziło do skandalu i kłótni, został osiągnięty. Teraz należało wykonać mniej skomplikowane zadanie – odszukać w zagajniku oranżerię, w której między tropikalnymi roślinami ukrywa się nieszczęsny Alosza Lentoczkin. Należało się z nim zobaczyć w tajemnicy przed wszystkimi, a zwłaszcza przed właścicielem lecznicy. Pani Lisicyna zatrzymała się na środku alei i spróbowała określić punkty orientacyjne. Przedtem, idąc z doktorem do domu zwariowanego malarza, widziała z prawej strony nad żywopłotem szklaną kopułę, to na pewno była oranżeria. Ale gdzie jest to miejsce? Sto kroków stąd? Może dwieście? Polina Andriejewna ruszyła naprzód, wpatrując się w ciemność. Nagle zza zakrętu ktoś wyszedł naprzeciw niej szybkim, utykającym krokiem – zwiadowczyni ledwie zdążyła przycisnąć się do krzewów i znieruchomieć. Ktoś wysoki, przygarbiony, szedł, wymachując długimi rękoma. Nagle zatrzymał się o