ludzi, których kochał.

przez całą noc, a potem i cały dzień, aż pod wieczór lęk go ogarnął, że nie znajdzie pośród wodnego pustkowia miejsca, które wskazał mu palec. I wtedy czerńcowi objawił się drugi z rzędu cud, co w żywotach świętych nie zdarza się często. Kiedy się ściemniło, starzec ujrzał daleko przed sobą żarzącą się iskierkę i skręcił ku niej, a po pewnym czasie zobaczył, że to sosna, płonąca na szczycie wzgórza, wzgórze zaś wznosi się wprost z wody, a za nim jest znowu ziemia, bardziej płaska i szeroka (był to obecny Kanaan, największa wyspa archipelagu). I osiedlił się Wasilisk w pieczarze pod nadpaloną sosną. Przeżył tam jakiś czas w zupełnym milczeniu, nieustannie w myśli zmawiając modlitwy, a rok potem Pan Nasz dopełnił obietnicy: przyjął skruszonego grzesznika do siebie i dał mu miejsce przy swoim tronie. Pustelnię zaś, a potem powstały w jej sąsiedztwie klasztor, nazwano Nowym Araratem na cześć góry, która samotnie wznosiła się nad wodami i uratowała sprawiedliwych, kiedy „wezbrały wody i bardzo wylały i wszystko napełniły na wierzchu ziemi”. Żywot nie wyjaśnia, skąd następcy Wasiliska dowiedzieli się o Cudzie z Paluchem, skoro starzec zachował tak bezwzględne milczenie, ale bądźmy wyrozumiali dla starego podania. Robiąc ustępstwo na rzecz naszego sceptycznego i racjonalistycznego stulecia, dopuszczamy nawet możliwość, że święty założyciel pustelni dotarł do wysepki nie cudownie idąc po wodzie, tylko na jakiejś tratwie bądź, powiedzmy, wydrążonym pniu – niech będzie. Ale mamy fakt niezaprzeczalny, sprawdzony przez wiele pokoleń i, jeśli wola, nawet potwierdzony dokumentalnie: żaden z pustelników osiadłych w podziemnych celach Pustelni http://www.coto-calominal.info.pl/media/ dyskursywności. – Na co, na co? – nie zrozumiała słuchaczka. – Naruszenie logiki wypowiedzi. Mówiąc po prostu – słowa u niego nie nadążają za myślami. Niemal nie sposób zrozumieć, co mówi. Nawet ja w dziewięciu wypadkach na dziesięć nie domyślam się, co on właściwie chce powiedzieć. No, a inni wręcz uważają go za idiotę. Ale Lampe wcale, ale to wcale nie jest idiotą. Gimnazjum ukończył ze złotym medalem, uniwersytet – na pierwszym miejscu. Tylko uczył się inaczej niż pozostali studenci: wszystkie egzaminy zdawał na piśmie, zrobiono dla niego wyjątek. – A na czym polega jego genialność? – ostrożnie trzymała się swego pani Polina. – Co za doświadczenia on robi na tym... jak mu tam... Bogusławskim? – Berdyczowskim – poprawił doktor. – Jeśli nasz malarz jest geniuszem zła, to Lampe jest bez wątpienia geniuszem dobra. Ma teorię, że wszystko wokoło przenikają pewne niewidoczne dla oka promienie i każdy człowiek też wydziela emanację różnych barw i

naszymi córkami... córką. Córkami. – Jak się poznaliście? – W college’u. Kiedy robiłem doktorat z psychologii. – Jest psychologiem? – Nie. Bethie pochodzi z zamożnej rodziny. W tych sferach college jest sposobem na znalezienie odpowiedniego męża. Szkoda... ma niezwykły umysł. Sprawdź I Berdyczowski, speszony tak szybką odmianą, zobaczył, że stoi na porządnej ulicy z ładnymi, murowanymi domami, z drewnianą jezdnią, ze starannie posadzonymi drzewami, że po chodnikach spacerują ludzie, a z lewej, nad miastem, bieleją ściany monasteru – bez wież ni dzwonnic, bo obrus mgły podniósł się jeszcze niezbyt wysoko nad ziemię. Urzędnik obejrzał się, żeby popatrzeć na damę, co samym swym pojawieniem się rozpędziła mgłę, ale zdążył tylko zobaczyć na rogu ulicy ostry obcasik, który mignął spod trenu żałobnej sukni, oraz kiwające się na kapeluszu strusie pióro. Ileż takich przelotnych spotkań przydarza się w życiu – myślał pan podprokurator, idąc za boyem hotelowym. To, co mogłoby się stać, ale nigdy się nie stanie, muśnie człowieka szeleszczącym skrzydłem po policzku, owieje, oszołomi, poleci dalej. I każdy dzień życia to miliardy przepuszczonych możliwości, niedoszłych zwrotów losu. Wzdychać z tego powodu nie ma co, trzeba cenić tę drogę, którą się idzie. I myśli Berdyczowskiego obrały rzeczowy kierunek.