- Myślę, że wolałabym, gdyby wybrał sobie parking konkurencji, Le Meridian albo Windor Court. - W grupce dziennikarzy gruchnęło śmiechem. - Podobno zostawił tu ciało, ale nie rozmawiałam jeszcze z policją, więc na razie wiem tyle, co wy. Niedługo zapewne wydadzą oficjalne oświadczenie.

- Nie martw się - podjęła Lily. - Niczego od ciebie nie oczekuję, ale też nie zawiedziesz się na mnie. Cieszę się, że tutaj mieszkasz. Może to egoistyczne z mojej strony, ale... czuję się taka opuszczona, więc... Santos ścisnął jej dłoń. Po raz pierwszy od śmierci matki miał wrażenie, że nie jest sam na świecie. Był ktoś, kto o nim myślał, ktoś, na kogo mógł liczyć. Jeszcze powątpiewał we własne odczucia, jeszcze nie do końca potrafił zaufać sobie i Lily, zgasił jednak ten głos sceptycyzmu, odrzucił niedowierzanie i dystans. Zaczął opowiadać. O sobie. O matce i ojcu. O śmierci Lucii i o tym, jak poprzysiągł ją pomścić. Mówił o domach zastępczych, po których się tułał, i o swoich z nich ucieczkach. Zwierzał się z lęków i smutków, z przyrzeczeń danych niegdyś matce i tych późniejszych, składanych przed samym sobą. Odsłonił przed Lily serce i znalazł w niej uważną, pełną zrozumienia i współczucia słuchaczkę. Rozmawiali długo w nocy; ochrypł, stracił głos, oczy piekły z braku snu. Był kompletnie wyczerpany, ale wreszcie wyrzucił z siebie to, co go bolało, a wtedy ogarnęło go dziwne wrażenie, że w pewien sposób uwolnił się od przeszłości. Kiedy zaś wreszcie powiedzieli sobie dobranoc, obydwoje wiedzieli - mimo że nie padło na ten temat ani jedno słowo - że Santos zostanie na dobre w Pierron House. CZĘŚĆ V Kochankowie ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Nowy Orlean, Luizjana, 1984 Zanim Gloria skończyła szesnaście lat, zdążyła pogodzić się z tym, że matka nigdy jej nie pokocha. Nie miała pojęcia, jaki niewybaczalny grzech popełniła i niewiele ją to obchodziło. Przestała przejmować się brakiem matczynej miłości i akceptacji. Stała się zuchwała. W ciągu ostatnich ośmiu lat bardzo się zmieniła. Wyrosła na hardą, upartą dziewczynę, obdarzoną przenikliwą, zabarwioną cynizmem inteligencją. Im bardziej zdecydowanie przeciwstawiała się matce, tym bardziej się jej narażała, ale wolała raczej znosić rozmaite kary, niż uginać kark. Z nieposłuszeństwa uczyniła rodzaj gry. Łamała matczyne zakazy dotyczące wszystkiego, co łączyło się z ciałem i seksem, prowadziła z Hope niebezpieczną, ale podniecającą walkę. Poznała czułe punkty matki, nauczyła się nią manipulować, wiedziała, jak ją przechytrzyć i wyprowadzić w pole - to były momenty największej satysfakcji. Przyłapana na gorącym uczynku, otrzymywała bezlitosne kary: ich surowość zależała od ciężaru przewinienia. Pewnego razu dotąd siedziała w swoim pokoju, aż nauczyła się na pamięć całej Księgi Sędziów ze Starego Testamentu. Kiedy indziej musiała wyszorować podłogi w całym domu szczoteczką do zębów. Przy jeszcze innej okazji matka, przyłapawszy Glorię z chłopakiem w samochodzie na parkingu koło kościoła, wychłostała ją rózgą z gałązek wierzbowych, a uczyniła to z taką wprawą, jakby nic innego w życiu nie robiła; biła, by zadać ból, by ukarać, ale zarazem tak, by razy nie pozostawiły śladu na ciele córki. Jednak nawet wtedy Gloria pozostała nieugięta i ani myślała błagać o wybaczenie. Nie pobiegła też później do ojca. Przyjęła karę i przyrzekła sobie, że następnym razem nie da się przyłapać. Prawdę mówiąc, wyczekiwała, kiedy znowu zostanie nakryta, by po raz kolejny obserwować, jak matka czerpie przewrotną przyjemność z wymierzania kar swojemu jedynemu dziecku, jak napawa się chorą satysfakcją, że oto jej córka, zgodnie z oczekiwaniami, znowu okazała się nic niewarta. Miała wrażenie, że Hope jest z niej zadowolona tylko wtedy, gdy Gloria dostarcza jej powodów do karania. Z upływem lat zaszła także zaskakująca zmiana w relacjach Glorii z ojcem. To na niego przelewała swój gniew, coraz bardziej oddalała się od niego, aż w końcu stali się sobie zupełnie obcy. O ile dawniej wyczekiwała niecierpliwie wspólnych wypraw do St. Charles, teraz ich unikała, udawała, że hotel przestał ją obchodzić, oznajmiała wszem i wobec, że nie ma zamiaru tracić życia na doglądanie sterty kamieni. http://www.budujemy.edu.pl siebie powszechną uwagę, zwłaszcza że mieszka pod pańskim dachem. - Pochylił się do przodu. - A może w pańskiej sypialni? - Lepiej niech pan nie mówi czegoś, co jeszcze bardziej pogorszyłoby jej sytuację. - Ha! I kto to mówi! Byłem przy tym, jak pewnej nocy król Jerzy przyłapał pańskiego ojca i lady Heffington w sali tronowej, w dodatku tydzień po jego ślubie z pańską matką. - Na samym tronie - sprostował Lucien i strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa. - Przynajmniej tak mi mówiono. Diuk wstał i podszedł do barku. - Wiedziałem, że głupota mojej siostry doprowadzi mnie do ruiny. Wyszła za nędznego malarzynę. Dobry Boże! - Nalał sobie brandy. Gościowi nic nie zaproponował. - Wyobrażam sobie, jaki wybuchłby skandal, gdyby tę dziewczynę, winną czy niewinną, zakuto w kajdanki. Niech pan jej powie, że dam tysiąc funtów, żeby wyjechała jak najdalej stąd. Ma przyjaciółki w szkole, w której kiedyś uczyła. Nic więcej ode mnie nie dostanie.

- Nie, nie chciałeś. Po prostu jesteś szczery, tak? Po tym wszystkim uważasz, że... - nie miała ochoty mówić dalej. - Zresztą, zapomnij o wszystkim. - Może nie chcę zapomnieć. - A jednak zapomnij. - Przynajmniej byłem szczery. - To znaczy? - Wbiła w niego zagniewany wzrok. Sprawdź wymyślne. - Przyjdź do White'a na obiad, bo to długa historia. Poza tym będę musiał w związku z nią prosić cię o przysługę. - W takim razie chcę ją usłyszeć. Tym razem Lucien się zawahał. - Ale konieczna jest dyskrecja. Robert aż się zatrzymał. - Chwileczkę. Earl Kilcairn Abbey prosi mnie o dyskrecję? - I cierpliwość. Ellis uśmiechnął się szeroko. - Zapewniam obie rzeczy. Ale, na Boga, będą cię kosztować nie jedną, lecz wiele przysług. Alexandra włożyła wszystkie siły w ostatnie pchnięcie. Okno utknęło w gąszczu