To nie było pytanie. Alexandra zacisnęła usta i zrobiła krok ku drzwiom. Nie

nauczycielki. - Chodziłaś do szkoły, żeby się tego uczyć? - Chodziłam do szkoły, żeby nauczyć się wielu rzeczy. Uznanie należy się Akademii Panny Grenville. - Kieliszek, serwetka, serwetka, kęs, talerz - powtórzyła Rose, kiwając głową przy każdym słowie. - Chyba zapamiętam. - Bardzo dobrze. Przećwiczmy jeszcze raz rozmowę przy stole. Dziewczyna westchnęła. - Kim będziesz tym razem? - Jeszcze nie byłam lady Pembroke. Spróbujmy. - Ale przecież nie mogę jej poślubić - zaprotestowała Rose. Panna Delacroix przez cały czas pamiętała o swoim głównym celu. - Możesz wyjść za jednego z jej synów, na przykład za markiza Tarrentona. - On jest nudny. - Ale bogaty. - O, to już lepiej. W porządku. Alexandra przeniosła nakrycie w inne miejsce. Tym razem usiadła po lewej stronie swej uczennicy. - Poza tym nigdy nie zakładaj, że słucha cię tylko osoba, z którą rozmawiasz. Każde twoje słowo może zostać powtórzone i skomentowane. http://www.beton-dekoracyjny.org.pl/media/ - Cholera - powtórzył głośno. Już widział, jak kuśtyka River Road w ręczniku na biodrach. Nie miał wyjścia, musiał jej zaufać. Wielu ludziom próbował ufać przez ostatnie półtora roku, poczynając od beznadziejnie tępych detektywów z wydziału zabójstw. Zaufanie! Zrezygnowany, pełen najgorszych przeczuć, opadł z powrotem na krzesło. Zamknął oczy, pewien, że za chwilę do kuchni wkroczy gliniarz, weźmie go za tyłek i odwiezie ciupasem do Nowego Orleanu. Nie, starsza pani nie zrobi mu tego, powiedział sobie nagle z niespodziewaną pewnością i przekonaniem. Miała cięty język, ale i ciepłe, serdeczne spojrzenie. Było w jej zachowaniu coś, co naprawdę budziło ufność. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Tak czy inaczej, tkwił w jej domu niczym w pułapce. Ciocia Lily. Czy go okłamała? Nie, nie okłamała. W chwilę później weszła do kuchni w towarzystwie starszego pana, który zamiast odznaki i pałki miał przy sobie skórzaną torbę lekarską. Tak jak zapewniała, przyjął bez zastrzeżeń historyjkę o tym, że Todd jest krewniakiem pewnej przyjaciółki. Nie dopytywał się, skąd obrażenia i w ogóle starał się zadawać jak najmniej pytań. Po dwudziestominutowym badaniu oznajmił, że Santos przeżyje. - Będziesz miał jutro paskudne siniaki i obudzisz się bardzo obolały. - Medyk zatrzasnął swoją pękatą torbę. - Ale poza tym wszystko w porządku, nie ma powodów do niepokoju. Miałeś szczęście, Todd. Polecił Lily, by przez najbliższych sześć godzin siedziała przy „krewniaku”, budziła go co dwie godziny, jeśli zaśnie, i dzwoniła, gdyby coś ją zaniepokoiło. Potem szybko wyszedł. Santos przypomniał sobie słowa Lily. Mówiła, że ona i doktor są przyjaciółmi i mają różne wspólne tajemnice. Jakie tajemnice, zastanawiał się, patrząc, jak starsza pani odprowadza przyjaciela do drzwi. Szli objęci, przytuleni, była w tym zażyłość wykraczająca poza stosunki sąsiedzkie i przyjaźń. Kiedy wróciła do kuchni, od razu przeszła do rzeczy: - Wolisz spać na kanapie na dole, czy wybierzesz sobie którąś z sypialni na piętrze?

Zamknęła drzwi sypialni, skąd szybko uciekało chłodne powietrze. - Witaj, kochanie. Jak minął dzień? - W porządku. - Santos założył łańcuch w drzwiach. - Przyniosłem sandwicze. - Świetnie, bo umieram z głodu. Chodź, zjemy w moim pokoju. Gorąco dzisiaj jak w piekle. Zasiedli na podłodze i zabrali się do jedzenia. Victor pałaszował z apetytem, ale nie spuszczał oka z matki. Pół Indianka - jak sama przypuszczała, z plemienia Cheronee - pół Meksykanka, miała ciemne włosy, ciemne oczy i egzotyczną twarz o wysoko podniesionych kościach policzkowych. Odkąd pamiętał, zawsze widział lgnące do niej spojrzenia mężczyzn, kiedy wychodzili razem na miasto - matka w dżinsach, uczesana w koński ogon, bez makijażu. Sprawdź która, bywało, przeradzała się w obsesję. Gdyby jego organizm nie informował go, że potrzebuje jedzenia i odpoczynku, pracowałby dwadzieścia cztery godziny na dobę. U przełożonych, od których nieraz brał po głowie, miał opinię niebezpiecznego i nieobliczalnego wariata. Na domiar złego był jednym z najczęściej odznaczanych za zasługi. Pomimo tych różnic stanowili z Jacksonem zgrany tandem. Pracowali razem od sześciu lat i nie zliczyliby, ile razy jeden drugiemu ratował tyłek. Obok Lily Jackson był jedyną osobą, której Santos na tyle ufał, by darzyć ją przyjaźnią. Wszystko to nie zmieniało faktu, że nie trawił zdrowej zieleniny, którą żył tamten. Przestudiował menu, wybrał najmniej odrażające danie i odłożył kartę. - Jesteś pewien, że dzisiaj wypadała twoja kolej? - Aha. - W kącikach ust Jacksona pojawił się uśmiech. - Ostatnim razem byliśmy w Naszej Przystani. Przez tydzień odbijało mi się to tłuste żarcie. - Taki duży, a taki delikatny. Jackson ze śmiechem odchylił się na krześle, ręce założył na piersi. - Delikatni żyją dłużej. Kelnerka przyjęła zamówienia i odpłynęła bezszelestnie. Santos patrzył za nią, z przyjemnością obserwując rozkołysane ruchy jej bioder, po czym wrócił do rozmowy: - Trafiłeś na coś? - Kilka dziewczyn rozpoznało ofiarę. Niejaka Kathi. Od niedawna na ulicy. Nie miała alfonsa, nie miała chłopaka, nie brała drągów.